Satyryczna rzeźba symbolizująca stan demokracji w Polsce, którą przetoczono wczoraj w trakcie karnawałowej parady, oburzyła wielu polskich polityków i publicystów. Zanim jednak zaczniemy wytaczać działa, ostrzyć noże i temperować ołówki, warto wiedzieć, że Polska została i tak potraktowana stosunkowo ulgowo. Bo w trakcie karnawału w Niemczech nie ma świętości.
Spróbujmy wyobrazić sobie taką scenę: Warszawa, Gdańsk, Poznań lub inne duże miasto organizuje paradę karnawałową. Pośród tłumów środkiem ulicy jadą rzeźby wykonane z masy papierowej. Na czele pochodu instalacja przedstawiająca Jarosława Kaczyńskiego w objęciach mężczyzny, obaj całują się namiętnie. Można sobie wyobrazić, co by się działo w prawicowych mediach, można też założyć, że szybko znalazło by się przynajmniej kilka wniosków do prokuratury o zbadanie sprawy i wskazanie winnych.
Zero świętości
W Niemczech nikt się nie obraża, bo tam tradycja karnawałowa to świętość. Innych świętości w tym czasie się nie uznaje. A i tak warto wiedzieć, że obecnie karnawał u naszych zachodnich sąsiadów odbywa się w bardzo stonowanej formie. Kiedyś bywało tak gorąco, że spektakl „Klątwa” wystawiany w Teatrze Powszechnym to przy wybrykach Niemców biegających po kościołach zaiste nic innego, jak niewinna krotochwila.
Karnawał w Niemczech nazywany jest piątą porą roku. To okres liczony od Święta Trzech Króli do Środy Popielcowej, choć warto zauważyć, że w Nadrenii -Westfalii zaczyna się 11 listopada o godzinie 11. Historia zabaw ulicznych sięga czasów średniowiecza. W porównaniu z nimi karnawał w Rio to impreza młoda i bez żadnych tradycji.
Zaczęło się od tego, że młodsze duchowieństwo w Niemczech organizowało Święto Głupca i wybory „biskupa głupców”. Z czasem za duchownych przebierali się też zwykli ludzie. Z roku na rok łamano kolejne granice zasad współżycia społecznego i konwenansów. Szargano dogmaty kościelne. Rozbawiony tłum biegał po kościołach, parodiowano kościelne obrządki. Z roku na rok tłum był coraz bardziej rozpasany, w końcu doszło do tego, że zaczęto surowo potępiać takie zabawy. Dzisiejszy karnawał w Niemczech to już tylko niewinna igraszka w porównaniu z dawnymi czasami.
Co nie znaczy, że po ulicach miast jeżdżą wyłącznie „grzeczne” pomniki polityków. Bynajmniej. Trzeba podkreślić, że rzeźba która tak oburzyła polską prawicę, przedstawiająca rządy dobrej zmiany była i tak łagodna w stosunku do innych instalacji. Zawsze lepiej, jak z tyłka wystaje przetrawiona kiełbasa wyborcza niż na przykład... kanclerz Angela Merkel. Czy w Polsce coś takiego byłoby w ogóle możliwe?
W zeszłym roku także spotkał nas ”zaszczyt”. Na jednej z platform jechała rzeźba przedstawiająca kobietę symbolizującą Polskę, przed nią stał Jarosław Kaczyński, w mundurze, na piersi mnóstwo orderów. Wyglądał niczym dyktator z jakiejś republiki bananowej, całości obrazu dopełniały czarne okulary na nosie. Kaczyński trzymał stopę na głowie „Polski”, a obok stał „odbiornik radiowy” z napisem Radio Maryja.
Świętokradztwo? Może dla nas. Niemcy takie rzeźby odbierają jako coś naturalnego. W zeszłym roku prezydent Turcji Recep Erdogan „zasłużył” na przynajmniej dwie rzeźby. Jedna przedstawiała go, jak w islamistą z ISIS stuka się kieliszkami z krwią Kurdów. Na drugim siedział na tronie, a klęcząca kobieta całowała go w stopę.
W tym roku Polska została pokazana jako pies pożerający kiełbasę z napisem „demokracja”. Można założyć, że smakuje podobnie jak kiełbasa wyborcza. To co wychodzi psu spod ogona nazwane zostało „dyktatura”. Pies ma na szyi obrożę z tabliczką, na której wygrawerowano jego imię: Kaczyński.
Obok jechała Theresa May, wkładająca sobie do ust pistolet marki Brexit do ust. Premier Anglii ubrana była w barwy Wielkiej Brytanii, poniżej na podeście umieszczono napis życzący Wielkiej Brytanii powodzenia. Delikatna satyra, czego nie można powiedzieć o rzeźbie przedstawiającej Donalda Trumpa gwałcącego Statuę Wolności, na której boku widać było napis „wolność”.
Co kraj to obyczaj
Można się zastanawiać, czy pokazywanie scen gwałtu na ulicy jest właściwe, nawet jeśli to tylko twórczość artystyczna. Co kraj to obyczaj. Ale nie można zarzucić Niemcom, że mają kłopot z rozpoznaniem i właściwym nazwaniem problemów toczących światową politykę. Najlepszym przykładem niech będzie rzeźba, przedstawiająca liść, na którym siedzą larwy i wyżerają co lepsze kawałki. Liść jest soczysty, zielony i nazywa się demokracja, larwy różowe i noszą następujące imiona: Kaczyński, Orban, Putin, Trump i Erdogan.
Autorem rzeźb jest Jacques Tilly. Jego prace jeżdżą po ulicach miast niemieckich od 1983 roku. Zdecydowana większość ma charakter satyry politycznej. Wydaje się, że nie ma dla niego świętości. Obrywa się wszystkim, islamskim terrorystom i politykom. W 2005 roku na platformę trafiła rzeźba duchownego podpalającego stos, na którym zaraz spłonie kobieta. Podpisano: „Kardynał Meisner podtrzymuje tradycje”. Ten konserwatywny duchowny urodzony we Wrocławiu w 1933 roku zasłynął z poglądów na temat rodziny i małżeństwa, które wierni uznawali za zbyt anachroniczne.
„Blond to nowy brąz” – nie, to nie nowa kampania szamponów koloryzujących. To rzeźba nawiązująca do brązowych koszul bojówkarzy SA, którzy w hitlerowskich Niemczech zaprowadzali na ulicach nowe porządki. Rozbijali szyby w żydowskich sklepach, malowani napisy na murach, tępili wszystko, co nie było aryjskie. Na platformie z napisem o blondynach stały rzeźby przedstawiające Marine Le Pen, donalda Trumpa, Adolfa Hitlera i Geerta Wildersa. Satyra o tyle nietrafiona, że … Hitler wcale nie był blondynem.
Należy podkreślić, że Tilly najczęściej komentuje swoimi rzeźbami jakieś w miarę aktualne wydarzenia polityczne i społeczne. Tak było na przykład z rzeźbą przedstawiającą „Odejście Aneette Schavan”. Była minister oświaty i badań naukowych została usunięta z rządu, a władze uniwersytetu w Duseldorfie odebrały jej tytuł doktora po tym, gdy udowodniono jej plagiat. Tilly przedstawił Schavan w dramatycznej pozie osoby rozstrzelanej z armaty.
I tak od wielu lat. Bo Niemcy wcale nie jest takimi smutasami, za jakich się ich powszechnie uważa. Niemcy się śmieją i lubią to robić, a satyra uderzająca czasem w nich samych jest tylko kolejną okazją do tego, żeby uśmiech zakwitł na twarzy. Gdyby było inaczej, Tilly już dawno dostałby zakaz wykonywania swoich rzeźb. Tymczasem wciąż są zamawiane, niezmiennie od 33 lat.
Nie umiemy się bawić
Polacy są narodem smutasów – twierdzi profesor Wojciech Dudzik. Ten znawca karnawałów nie ma wątpliwości, że po części wynika to z naszej historii. – Kiedy w XIX wieku w Europie reaktywowano karnawały, Polska była pod zaborami. Mężczyźni ostrzyli szable, a kobiety chodziły ubrane na czarno – przekonuje Dudzik. Zdaniem profesora wpływ na to, że w Polsce nie ma takich zabaw jak na Zachodzie ma też to, że nad Wisłą zawsze było rozwarstwienie klasowe. Szlachta bawiła się po swojemu, mieszczaństwo i chłopi na swój sposób i praktycznie nigdy nie dochodziło do wymieszania.
Karnawał to swoisty wentyl bezpieczeństwa. Poprzez karykatury nie pokazuje się świata takiego jakim jest, ale takim jakim może być – mówi Dudzik. Profesor jest znawcą karnawałów, jeździ po całym świecie i bada jak ludzie się bawią. Właśnie wrócił z Lucerny. – Aż trudno sobie wyobrazić, że ci porządni Szwajcarzy mogą tak szaleć. Całe miasto jest postawione do góry nogami – twierdzi.
Jego zdaniem Polacy długo nie osiągną jeszcze takiego poziomu humoru i autoironii. Na zachodzie bycie przedmiotem kpin i żartów traktowane jest jako element budowania własnej popularności, w Polsce takie rzeźby jakie przejechały po ulicach Düsseldorfu wciąż traktowane są jako bezpośredni atak i obraza. Czy Polacy będą kiedyś tak się bawić jak Niemcy? – Obawiam się, że tego nie dożyjemy – pesymistycznie zauważa Wojciech Dudzik. – My się po prostu nie lubimy, zamiast się śmiać wolimy dogryzać – zauważa smutno.