Jeżeli Rada Kongresu ma ponad 100 członkiń, to zebrania muszą być burzliwe. Coś powie jedna, coś powie druga, ale to się wypośrodkowuje – mówi prof. Małgorzata Fuszara, wiceprezeska Stowarzyszenia Kongres Kobiet.
Jak to się stało, że Kongres obchodzi już 9-te urodziny?
Prof. Małgorzata Fuszara: To zależy od tego, czy woli pani interpretację optymistyczną, czy pesymistyczną (śmiech). Optymistyczna jest taka, że Kongres przetrwał dzięki zapałowi zaangażowanych kobiet. Pesymistyczna zaś podkreśla, że Kongres musi istnieć, bo bardzo dużo jeszcze zostało w Polsce do zrobienia w dziedzinie praw kobiet. Niezależnie od podejścia, wspólnym mianownikiem jest samorealizacja kobiet oparta na wolnym wyborze.
I to wszystko ma się wydarzyć na dwudniowym zjeździe?
Pierwszy Kongres Kobiet faktycznie był projektowany jako jednorazowe wydarzenie, ale szybko okazało się, kobiety tak bardzo chcą działać, że musiałyśmy zaproponować im coś więcej. Dlatego założyłyśmy stowarzyszenie, organizujemy Kongresy regionalne, wydajemy książki na temat emancypacji kobiet.
Problem w tym, że ludzie nie kojarzą tych innych działań z Kongresem Kobiet.
Nie szkodzi. Ostatnio np. włączyłyśmy się w kampanię Coca-Coli nt. zwiększenia udziału kobiet na rynku pracy. Nasza codzienność to trudna praca projektowa, którą znają wszystkie organizacje pozarządowe. Nie wystarczy mieć pomysł, trzeba zebrać fundusze, a potem rozliczyć je co do grosza.
I tego wszystkiego opinia publiczna nie kojarzy z Kongresem.
Ale przecież nie chodzi o robienie dobrego PR Kongresowi, ale o to, by zrobić, co do nas należy. I bez tego dajemy sobie radę.
Bez tego Kongres ma wizerunek zbioru pań z warszawki.
To krytyka pochodząca od osób, które walczą nie tylko z Kongresem Kobiet, ale i równością płci jako taką. Chcą nam przypiąć łatkę damulek zajmujących się jakimiś abstrakcyjnymi kwestiami, które nie dotyczą normalnych kobiet. A przecież Kongres Kobiet działa na rzecz zmniejszenia bezrobocia, przemocy, łamania praw reprodukcyjnych – czy to nie są problemy realnych kobiet?
Kilka lat temu niektórzy mówili, że parytety płci na listach wyborczych nie są ważne dla tzw. "zwykłych" kobiet.
To stara śpiewka o tym, że kobiety nie interesują się polityką, że jedyne, co jest dla nich ważne, to opieka nad dziećmi. To obraźliwe dla kobiet, bo przecież interesujemy się wieloma rzeczami i jedno nie wyklucza drugiego. Ten "argument" przeciwko parytetom przestał być używany, gdy okazało się, że kobiety niepracujące i gospodynie domowe masowo popierają kwoty płci na listach wyborczych. Siłą Kongresu jest to, że zmienił kobiety wybijające się w różnych dziedzinach – takich jak polityka, biznes, sztuka – w orędowniczki praw kobiet. Z tego próbuje się nam robić zarzut, choć to jest właśnie jedno z naszych największych osiągnięć. To i zintegrowanie kobiet z różnych środowisk.
Raczej chodzi o to, że Kongres ma jedną twarz – kobiet, które osiągnęły spektakularny sukces. A kobiety mają znacznie więcej twarzy.
To już raczej zarzut do mediów, które zamiast pokazywać tysiące zwykłych kobiet uczestniczących w Kongresie, wolą pokazywać gwiazdy.
Nie odnosi pani wrażenia, że Kongres ma zbyt... jak to ująć... sielankowy wizerunek? Grupy kobiet, które harmonijnie ze sobą współpracują z uśmiechem na ustach? A przecież w Kongresie, tak jak w każdej innej zbiorowości, są koalicje, konflikty, tarcia, sympatie i antypatie. Wiem, bo widziałam, zresztą to zwykła dynamika grupy.
Jeżeli w Radzie Kongresu zasiada ponad setka kobiet, to nasze zebrania muszą być burzliwe. To, że zgadzamy się w sprawie ogólnego celu – równości płci – nie znaczy, że musimy mieć identyczne poglądy na temat tego, jak to osiągnąć. Nie jesteśmy też jednakowo zaangażowane w działalność Kongresu – jeśli na zebranie zamiast 100 przychodzi 50 kobiet, to potem niektóre nieobecne osoby mają pretensje, że podjęłyśmy takie, a nie inne decyzje, że czymś się nie zajęłyśmy lub czemuś poświęciłyśmy zbyt wiele uwagi.
Które "niektóre osoby"?
Nie złapie mnie pani na wymienianie nazwisk. Bywa różnie. To, że nie trzymamy się cały czas za ręce śpiewając radosne piosenki powinno być jasne dla każdego, kto trochę zna życie. Kłócimy się, spieramy. Nie zawsze jest miło.
A co jest główną osią kongresowego sporu?
To, czy mamy mieć budujący, czy krytyczny przekaz. Część kobiet, zwłaszcza związanych z biznesem, chce pokazywać głównie postępy, jasne strony, dokonania kobiet. Jednak inna część Kongresu, nazwijmy ją feministyczną, domaga się mówienia o złej doli kobiet, m.in. o przemocy, ubóstwie, molestowaniu, czego zwolenniczki pozytywnego przekazu chcą uniknąć. To oczywiście powoduje z jednej strony spory o to, że Kongres nie mówi o rzeczach najtrudniejszych, a z drugiej strony, że mówi o nich za dużo. Można powiedzieć, że to starcie narzekactwa z zamiataniem pod dywan.
Jak to pogodzić?
Punkt ciężkości można położyć na jedno i drugie. Sukcesy części kobiet nie zmieniają faktu, że innej części żyje się bardzo źle i vice versa. Naszym wspólnym celem jest to, by kobiet w tej drugiej grupie było jak najmniej i to jak rozłożymy akcenty ma drugorzędne znaczenie. Spotykamy się, dyskutujemy, każda z nas coś powie, a potem wszystko się wypośrodkowuje.
Chodzi też o pieniądze. Kilka lat temu na zamkniętym spotkaniu jedna z prominentnych kongresowiczek wywołała burzę głośnym sprzeciwem wobec faktu, że zjazdy Kongresu Kobiet sponsorują banki. Jej zdaniem to narzucanie kobietom neoliberalnej agendy.
Nie jestem w stanie pogodzić się z robieniem zarzutu z tego, że firmy lub banki sponsorują Kongres. To wielka, dwudniowa konferencja, w której uczestniczą tysiące kobiet – chętnie posłucham, jak inaczej zapewnić jej sfinansowanie. Kluczowe jest to, że sponsorzy nie zobowiązują Kongresu do określonych działań. I nie będziemy przepraszać za to, że mamy biznesowych sponsorów zwłaszcza teraz, gdy rząd PiS utrudnia działanie organizacjom pozarządowym. Dzięki sponsorom możemy zrobić wiele akcji, które bez ich pomocy zostałyby tylko pomysłami. Nie wyolbrzymiałabym zresztą tarć związanych z finansowaniem Kongresu. Gdy przychodzi do konkretnych działań – np. zbierania podpisów w ramach Ratujmy Kobiety, na rzecz wolności reprodukcyjnej kobiet – to poważnych sporów nie ma.
Może dlatego, że Kongres nie reprezentuje wszystkich kobiet, więc poglądy kongresowiczek nie są wystarczająco zróżnicowane?
Wystarczająco do czego? Kongres to nie jest klub, do którego przepustką jest płeć. Wyznajemy określone wartości i mamy konkretne cele, nigdy nie oczekiwałyśmy, że będzie je podzielać każda kobieta w Polsce. To, że bardziej konserwatywne kobiety odłączyły się od Kongresu, jest całkowicie zrozumiałe.
Mimo to pojawia się zarzut, że Kongres zawłaszcza narrację o prawach kobiet.
Kongres nic nie zawłaszcza. Jak każda organizacja budujemy przestrzeń dla realizacji swoich postulatów.
Odpiera pani każdy zarzut. Kongres nie przejmuje się krytyką?
Tylko merytoryczną, a tej jest bardzo mało. Już dawno uznałyśmy, że trzeba robić swoje, a jeśli krytyka jest niemerytoryczna, to szkoda wysiłku. To woda na młyn konserwatystów, którzy chcą chcą nas odciągnąć od działań na rzecz równości i zmusić do marnowania czasu na tłumaczenie się, które i tak jest bez sensu, bo będą powtarzać swoje jak mantrę. Kongres nie będzie grał z konserwatystami w pomidora – za bardzo cenimy nasz czas i energię.