Nie zwrócą uwagi na cieknący po całym podwoziu olej silnikowy, nie zauważą wyciętego katalizatora, czasami dwadzieścia złotych wsunięte w dowód rejestracyjny załatwi sprawę. Jeśli masz problem ze stanem technicznym swojego auta, po prostu zrób przegląd na prowincji. Tam nikt nie boi się kontroli, bo służby w takie miejsca nie zaglądają. Dlatego mimo rosnącej świadomości po naszych drogach wciąż jeżdżą tykające bomby.
Pętla dookoła nieuczciwych diagnostów zaciska się od lat. Powód jest oczywisty – zły stan techniczny samochodów poruszających się po naszych drogach, na dodatek z często nadmierną prędkością, jest jednym z głównych powodów wypadków w Polsce.
Efekty jakieś są. Choć w Polsce da się podbić dowód praktycznie każdego wraku, w dużych miastach "bezproblemowy przegląd" nie jest już taki oczywisty. Dzieje się tak z powodu częstych kontroli. Kto mieszka w pobliżu jakiejś Stacji Kontroli Pojazdów choćby w Warszawie, być może zauważył, że czasami czekają tam funkcjonariusze w nieoznakowanych radiowozach. Na co czekają? Aż podjedzie sypiący się gruchot i wyjedzie z pieczątką.
Sam jestem "ofiarą" rosnącej skrupulatności diagnostów. W aucie, które kupiłem kilka lat temu, poprzedni właściciel delikatnie przyciemnił folią boczne szyby. Również te przednie. Właściciel przekonywał mnie, że przez wiele lat nie zrobiła mu z tego problemu ani policja, ani żadna stacja diagnostyczna. Sprawdziło się. – Jakby była kontrola, to przykleił pan to już po przeglądzie – słyszałem za każdym razem. A funkcjonariusze nigdy niczego podejrzanego w moich szybach nie widzieli. Tymczasem ostatni przegląd robiłem w grudniu i na wjeździe usłyszałem, że albo zrywam folię, albo wyjeżdżam z niczym. To był dla mnie szok.
Wystarczy wyjechać z miasta
Ale problemy wielkiego miasta nie przekładają się na życie małych osad i miejscowości. – Ruch (w stacjach diagnostycznych – red.) jest w weekendy. Wtedy na przegląd przyjeżdżają ci, którzy na co dzień tymi samochodami jeżdżą po Warszawie – mówi mi Jacek, który zna środowisko, bo długo pracował jako mechanik w jednej z niewielkich świętokrzyskich miejscowości. Wtedy właśnie przeglądy przechodzą kolejne auta, których właściciele mieli problem z uzyskaniem pieczątki w większym mieście.
– To najczęściej nie są totalne wraki, ale zawsze jest coś, co te samochody dyskwalifikuje. Wycięty katalizator, wykończone amortyzatory i tak dalej – dodaje. Bo nawet jeśli jest monitoring, to przecież kontrole na prowincji właściwie się nie zdarzają. A kamera zawieszona w rogu hali nie pokaże tego, co się dzieje pod autem. Rdzewiejącego tłumika, cieknącego oleju silnikowego, stukających łączników stabilizatora. Diagności od lat mówią, że wraz ze zmianami przepisów (o czym piszę niżej) wszystko się zmieni, ponieważ każdy przegląd trzeba będzie dokumentować fotograficznie, ale to ciągle pieśń przyszłości. Na razie biznes się kręci.
Z dostawą do domu
Skoro przegląd to formalność, to właściwie po co pchać się na niego niesprawnym pojazdem? Takie dylematy klientów rozumie niejeden polski diagnosta i to już jest, jak to się mówi, "poziom wyżej". W Polsce przegląd dostaniemy bowiem nie tylko, jeśli podjedziemy na stację gruchotem, ale również wtedy, jeśli wybierzemy się na przykład... rowerem. Wystarczy opłata i dowód, w który ma być wstawiona pieczątka. Potem się wszystko uzupełni w komputerze "na sucho".
– Znam historię faceta, który nie chciał się ciągnąć na przegląd starym ciągnikiem z poprzedniej epoki. Ale miał znajomego diagnostę, więc po prostu podrzucił mu dowód – wspomina Jacek. Taka praktyka jest szczególnie popularna właśnie w przypadku ciągników czy przyczep, które również powinny przechodzić przeglądy.
Sieć huczy od tego typu plotek. Jeśli wierzyć internaucie spod Bydgoszczy, w jego okolicy jeden z diagnostów zrewolucjonizował ten biznes. "Jedna ze stacji posunęła się do robienia przeglądów u klienta, a konkretnie chodziło o rolników, bo to oni z reguły mają często zapuszczony sprzęt bez badań. Jeździł sobie taki pracownik stacji po wioskach od gospodarstwa do gospodarstwa, z pieczątką z kieszeni, i pytał rolasów czy nie potrzebują przeglądu na przyczepę czy ciągnik. Jak któryś potrzebował, na miejscu miał wbijany stempelek, kasowaną należność, a z tabletu szedł do kolegi w stacji mail z danymi pojazdu do wklepania w CEPIK. Potrzeba matką wynalazku, wszyscy zadowoleni" – napisał w internecie na jednym z for.
Uczciwość to strata finansowa
Diagności przepuszczają kolejne auta, ponieważ Stacja Kontroli Pojazdów to dzisiaj przede wszystkim biznes. Założyć ją może w zasadzie każdy. A każdy biznesmen najbardziej na świecie boi się utraty klientów. Ze stacjami tymczasem jest już niemal jak z aptekami – czają się niemal dosłownie na każdym rogu.
Rośnie więc konkurencja. Mało kto odważy się na uczciwość, bo wtedy straci klientów. Polacy z kolei, jak to Polacy, mądrzeją dopiero po szkodzie. Dla wielu z nas od bezpieczeństwa ważniejsza jest oszczędność. Dlatego jeździmy sypiącymi się autami z zachodu, o których rzeczywistym przebiegu i stanie nawet nie mamy pojęcia, a diagności nawet nie próbują nas wyprowadzić z tego błędu.
Skrobaczka albo szampan (!) w prezencie
Diagności nie tylko przepuszczają auta, ale i oferują "atrakcyjne" gratisy za skorzystanie właśnie z ich usług. Bo konkurencja jest duża. W 50-tysięcznych Puławach, z których pochodzę, funkcjonuje osiem stacji diagnostycznych. A może i więcej, bo o tylu wiem. Jeśli doliczymy do tego okolice miasta, liczba robi się dwucyfrowa.
Nie twierdzę, że w którejkolwiek z tych stacji zaliczę przegląd w każdym wraku. Ale konkurencja jest duża. Dlatego powszechnie praktykowane jest "nagradzanie" klientów za zrobienie przeglądu w danej placówce. Wybór jest duży. Bardzo często oferowane jest mycie auta, ale są i inne upominki. Darmowe kilkanaście litrów gazu (klienci posiadający auta z gazem są szczególnie mile widziani, ponieważ ich przeglądy są ustawowo droższe), skrobaczka, płyn do wycieraczek czy... alkohol.
Jedna ze wspominanych puławskich stacji bez żenady reklamuje swoje usługi jako "przeglądy rejestracyjne z gratisami". Na stronie internetowej są ich zdjęcia. A tam metrówki, kalkulatory, bombonierki i szampany. Oby tylko nikt zbyt hucznie nie uczcił pomyślnego przeglądu już w aucie.
Kiedyś dzika konkurencja podobno się skończy
Tym, co zrobić z badaniami okresowymi aut, zajmują się kolejne władze. Problem podjęto jeszcze za czasów PO-PSL, teraz zmaga się z nim PiS. Plany są takie, że przepisy rzeczywiście zostaną zaostrzone. Jesienią resort infrastruktury i budownictwa skierował do konsultacji projekt ustawy zmieniającej przepisy dotyczące badań technicznych.
Według założeń projektu, wgląd w losowe wyniki przeglądów z ostatnich trzech miesięcy będzie miał Transportowy Dozór Techniczny. W ten sposób mają zostać wyłapani nieuczciwi diagności. Ale pojawiają się i kontrowersje – cena badań ma znacząco wzrosnąć, dodatkowo ma powstać sieć rządowych stacji diagnostycznych pod nadzorem Transportowego Dozoru Technicznego. Po co te stacje? To ma być bat na kierowców, którzy zapominają o terminowych badaniach. Zapominalscy będą zrobić przegląd tylko w nich. A ma być ich zaledwie po jednej na województwo, sam przegląd będzie jeszcze droższy – 250 złotych.
Ile płacimy za okresowe badania techniczne samochodu osobowego
Obecnie: 98 zł
Po proponowanych zmianach w prawie: 126 zł
Po zmianach w prawie, jeśli minie okres ważności badania: 250 zł