
W 2009 i 2012 roku Prawo i Sprawiedliwość złożyło projekty ustawy likwidacji gabinetów politycznych. Jeszcze dziewięć lat temu prezes Jarosław Kaczyński nie widział powodu, by "zatrudniać kilkanaście tysięcy pracowników politycznych, bardzo różnie dobieranych". Również ówczesny rzecznik PiS - Mariusz Błaszczak zaznaczał, że należy "skasować wszystkie stanowiska w gabinetach politycznych". Trzy lata później nowy rzecznik partii - Adam Hofman gabinety polityczne nazywał "patologią" i wyliczał, że pożerają 500 mln zł budżetu rocznie".
Za czasów Jerzego Szmajdzińskiego w gabinecie politycznym pracowały dwie osoby. Zajmowały się jego kontaktami poselskimi. Potem to zaczęło puchnąć. Gdy ministrem był Bogusław Klich jego gabinet był instytucją. Z czasem gabinety polityczne rosły. Z funkcji o technicznym znaczeniu zrobiło się wielkie stanowisko. Ewolucja poszła w złą stronę.
Kukiz’15 wyliczył, że likwidacja gabinetów politycznych przyniosłaby oszczędności w wysokości 500 mln zł. Oszacowano także zarobki ich pracowników. To kwoty od kilku do kilkunastu tysięcy złotych. Np. Bartłomiej Misiewicz jako szef gabinetu politycznego miesięcznie dostaje od 7 890 do 11 046 zł brutto.
O tym, czym zajmuje się szef gabinetu politycznego decyduje konkretny minister. Zazwyczaj koordynuje prace asystentów, sekretariatu, doradza, wspiera międzynarodową politykę. I odchodzi z resortu wraz z końcem kadencji konkretnego ministra.
Żeby w ministerstwach nie mnożyć "Misiewiczów" i by zadbać o budżet, Kukiz'15 złożyło w Sejmie projekt ustawy likwidacji gabinetów politycznych. Dokładnie taki sam, jak przed laty PiS. Jednak odrzucono go głosami PO, PSL, Nowoczesnej, ale i PiS. – Politycy PiS tłumaczyli to dokładnie tak samo, jak dawniej dzisiejsza opozycja – podkreśla Pitaś.
Napisz do autorki: daria.rozanska@natemat.pl