Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia – w taki sposób do likwidacji gabinetów politycznych podeszli politycy PiS. W przeszłości jako sejmowa opozycja dwukrotnie o to walczyli. Dziś, jako partia rządząca, odrzucają identyczny projekt ustawy Kukiz'15. Mało tego: sami na potęgę zatrudniają. Bartłomiej Misiewicz rzecznikiem MON już nie jest, ale dalej figuruje i będzie figurował jako szef gabinetu politycznego, czyli właściwie kto? – Takich "Misiewiczów" w gabinetach siedzi sporo – słyszymy.
Według partyjnego klucza
W 2009 i 2012 roku Prawo i Sprawiedliwość złożyło projekty ustawy likwidacji gabinetów politycznych. Jeszcze dziewięć lat temu prezes Jarosław Kaczyński nie widział powodu, by "zatrudniać kilkanaście tysięcy pracowników politycznych, bardzo różnie dobieranych". Również ówczesny rzecznik PiS - Mariusz Błaszczak zaznaczał, że należy "skasować wszystkie stanowiska w gabinetach politycznych". Trzy lata później nowy rzecznik partii - Adam Hofman gabinety polityczne nazywał "patologią" i wyliczał, że pożerają 500 mln zł budżetu rocznie".
Ale to już przeszłość: PiS nie jest już opozycją i teraz sam na potęgę zatrudnia. Kukiz’15 (który złożył w Sejmie projekt ustawy likwidacji gabinetów politycznych w samorządach i ministerstwach), wyliczył, że będący u władzy zatrudnili już 90 urzędników. A w sumie w Polsce jest ponad 10 tys. doradców i asystentów. "Nie wytwarzają żadnej wartości dodanej dla obywateli i społeczeństwa. Obecnie w gabinetach politycznych zatrudnia się wyłącznie według klucza partyjnego, bez względu na doświadczenie i posiadane kompetencje. Pracownicy gabinetów politycznych nie mają określonych obowiązków i często wykonują pracę czysto polityczną (partyjną), choć ich pensje wypłacane są z budżetu" – czytamy na stornie Gabinetypolityczne.pl.
O ewolucję gabinetów politycznych zapytaliśmy też Janusza Zemkę, europosła SLD.
Jego zdaniem gabinety polityczne powinny funkcjonować, ale wyłącznie wtedy, gdy minister jest jednocześnie posłem. Robert Winnicki, prezes Ruchu Narodowego, podkreśla, że trzeba znacznie ograniczyć liczbę pracowników gabinetów. – Jako przypisane do najważniejszych stanowisk w państwie powinny mieć określony budżet i limit zatrudnienia – mówi Winnicki. I zaznacza, że nie powinny być przechowalniami.
Gabinety polityczne puchną
Kukiz’15 wyliczył, że likwidacja gabinetów politycznych przyniosłaby oszczędności w wysokości 500 mln zł. Oszacowano także zarobki ich pracowników. To kwoty od kilku do kilkunastu tysięcy złotych. Np. Bartłomiej Misiewicz jako szef gabinetu politycznego miesięcznie dostaje od 7 890 do 11 046 zł brutto.
To spore pieniądze, dlatego coraz częściej pada pytanie, czym właściwie rzeczone gabinety polityczne się zajmują i kim są obsadzane. – W największym skrócie – noszeniem teczki za pryncypałami partyjnymi. Funkcjonują na każdym szczeblu: od samorządów po centralne, czyli te działające przy ministerstwach. To są instytucje, które zostały powołane po to, by ulubieńcy danego polityka mieli zapewnione miejsce pracy – mówi wprost Paweł Kukiz, lider Kukiz'15.
– Zgodnie z założeniem ustawodawcy, gabinety mają politycznie wspierać szefów resortów. Ale najczęściej zasiadają w nich osoby młode, które nie mają żadnego doświadczenia i wiedzy o świecie. Takich "Misiewiczów" siedzi tam sporo. Najczęściej zajmują się roznoszeniem ulotek, a i tak do doradztwa wynajmuje się zewnętrzne firmy, którym trzeba dodatkowo płacić – podkreśla Dariusz Pitaś, dyrektor biura parlamentarnego Kukiz'15.
Ten sam projekt
Żeby w ministerstwach nie mnożyć "Misiewiczów" i by zadbać o budżet, Kukiz'15 złożyło w Sejmie projekt ustawy likwidacji gabinetów politycznych. Dokładnie taki sam, jak przed laty PiS. Jednak odrzucono go głosami PO, PSL, Nowoczesnej, ale i PiS. – Politycy PiS tłumaczyli to dokładnie tak samo, jak dawniej dzisiejsza opozycja – podkreśla Pitaś.
Dlaczego PO głosowało przeciwko projektowi Kukiz'15? – Ustawą nie da się wytępić nepotyzmu w gabinetach politycznych. To kwestia odpowiedzialności, zatrudnienia kompetentnych osób. Pracowników gabinetów politycznych zatrudnia się na okres sprawowania funkcji. Jeśli zmieniłby się minister, to i jego gabinet uległby przewietrzeniu. Gdyby np. Misiewicz został wybrany w konkursie, to następny minister nie mógłby go zwolnić. Chyba, że dyscyplinarnie – mówi Wojciech Król z PO.
Ruch Kukiz'15 nie zraził się niepowodzeniem i raz jeszcze złożył projekt ustawy - tym razem okrojony. Ten nowy zakłada likwidację gabinetów politycznych działających przy samorządach. W kuluarach mówi się o tym, że w takim kształcie ma on większe szanse. – Być może PiS się zgodzi na obecny projekt ustawy, bo w samorządach gabinety polityczne mają głównie partie PO i PSL – mówi Pitaś. – Są głosy, że będzie to możliwe tylko na szczeblu samorządowym – tłumaczy Kukiz. Co na to politycy PiS? – Będziemy pracować nad ustawą – ucina szybko Marek Suski.
Za czasów Jerzego Szmajdzińskiego w gabinecie politycznym pracowały dwie osoby. Zajmowały się jego kontaktami poselskimi. Potem to zaczęło puchnąć. Gdy ministrem był Bogusław Klich jego gabinet był instytucją. Z czasem gabinety polityczne rosły. Z funkcji o technicznym znaczeniu zrobiło się wielkie stanowisko. Ewolucja poszła w złą stronę.
Wojciech Król
poseł PO
O tym, czym zajmuje się szef gabinetu politycznego decyduje konkretny minister. Zazwyczaj koordynuje prace asystentów, sekretariatu, doradza, wspiera międzynarodową politykę. I odchodzi z resortu wraz z końcem kadencji konkretnego ministra.