Polska nie jest jedynym krajem, który podzielił się w politycznej batalii o ważne stanowisko unijne i nie wspiera jednego kandydata. Niedawno dwóch Włochów: chadek i socjalista biło się o fotel
szefa Parlamentu Europejskiego. Tamta rywalizacja odbywała się jednak w ramach największych frakcji PE i była prowadzona fair play. Inaczej niż w Polsce, gdzie politycy używają w wojnie politycznej ksenofobicznych argumentów i licytują się, kto jest Polakiem, a kto Niemcem, albo kto powinien zmienić obywatelstwo.
Wybory szefa Parlamentu Europejskiego odbyły się raptem w połowie stycznia. Chadek Antonio Tajani był faworytem w wyścigu do tego stanowiska - podobnie jak teraz Tusk jest faworytem przed głosowaniem na szefa Rady Europejskiej. Ale w szranki wyborcze stanął także inny Włoch - szef frakcji socjalistów w PE Gianni Pittella, który przez chwilę kierował już wcześniej Europarlamentem po rezygnacji Martina Schulza.
Chadek i socjalista
Włosi także zastanawiali się, czy tam gdzie dwóch się bije nie wygra ten trzeci i czy nie dojdzie do jakiegoś klinczu albo niespodzianki. I był nawet taki moment, że pojawił się "ten trzeci" - reprezentujący liberałów w PE, były premier Belgii Guy Verhofstadt.
Czy tamta kampania też była tak brutalna jak ta polska? – To była zupełnie inna sytuacja, bo obaj Włosi byli wybrani w demokratycznych wyborach na kandydatów przez swoje frakcje w PE. Odbyły się głosowania we frakcjach, socjaliści głosowali u siebie, a my chadecy u siebie i wybrani zostali dwaj Włosi. Nie było więc powodu do żadnej walki – mówi w rozmowie z naTemat Róża Thun, europosłanka PO i była szefowa przedstawicielstwa Komisji Europejskiej w Polsce.
– Zarówno pan Tajani jak i pan Pitella mieli swoje wystąpienia na sali planarnej i przedstawiali swoje kandydatury. Wystąpienia były bardzo kulturalne; jeden do drugiego się nie odnosił i nie skupiał na jakiś wadach, czy słabościach. Także we włoskich mediach kampania odbywała się fair play – dodaje.
Wybrani w głosowaniach frakcji PE
Tajani już w grudniu wygrał rywalizację z trojgiem innych kandydatów europejskiej centroprawicy (w jej skład wchodzą m.in. PO, PSL, CDU-CSU). Wzbudzał jednak kontrowersje, bo w latach 90. był rzecznikiem ówczesnego premiera Silvia Berlusconiego, z którym nadal blisko współpracuje. Jak pisała „Gazeta Wyborcza” do 2014 r. był „niesłynącym z pracowitości, komisarzem UE ds. przemysłu” (obecnie przemysł wchodzi w zakres obowiązków komisarz Elżbiety Bieńkowskiej).
Z kolei Pitella szefujący klubowi centrolewicy (m.in. SLD, SPD), drugiemu co do wielkości w PE pozostawał zawsze w cieniu Schulza, który wywodził się z tego klubu. Największe frakcje starły się mimo wcześniejszego pisemnego porozumienia, zgodnie z którym - przez pierwsze dwa i pół roku izbą miał kierować „socjalista” (czyli Schulz), a przez kolejne dwa i pół roku chadek (jak się ostatecznie okazało, Tajani).
Saryusz-Wolski jak królik z kapelusza
Ale Pittella i socjaliści nie chcieli honorować tej ugody. Argumentowali, że centroprawica kieruje Komisją Europejską (Jean-Claude Juncker) oraz Radą Europejską (Donald Tusk), a zatem dla zachowania „równowagi partyjnej” Parlament Europejski powinien przypaść centrolewicy. Choć socjalista przegrał ostatecznie tę rywalizację, Włosi kibicujący swoim dwóm kandydatom mieli z tego tytułu trochę nerwów.
– Sytuacja z Tuskiem i Saryusz-Wolskim, to jest zupełne kuriozum i nie bardzo można ją porównywać do wyborów na szefa PE. Tym bardziej że w przypadku Włochów był bardzo przejrzysty sposób wyboru. Jeden wiedział, że ma za sobą wszystkich socjalistów, a drugi, że popierają go wszyscy chadecy. Potem jeszcze chadecy dogadali się z liberałami. Ale to była zupełnie inna gra. Nikt nie wyciągał królika z kapelusza, jak teraz z Saryusz-Wolskim – tłumaczy Róża Thun.