Wzięła się nie wiadomo skąd, nagrała płytę „Daddy Says I’m Special” i od razu wskoczyła do tegorocznego line-upu na Open'er Festival. Polskie wokalne odkrycie zeszłego roku - Kari Amirian, opowiada nam, czego dowiemy się z jej teledysku do piosenki „Jump into my heart and stay”, jak załatwiła współpracę z Royksopp, skąd porównania do Lykke Li i kim jest tatko z tytułu płyty.
Kilka dni temu miał premierę teledysk do piosenki „Jump into my heart and stay”. Czego możemy się spodziewać?
Klip to kompletnie nowy twór, który przedstawia piosenkę w zupełnie innym ujęciu. Obraz stworzony przez reżysera Alana Kępskiego poszerza jej odbiór o wrażenia wizualne, które może nie oddają treści piosenki w dosłowny sposób, ale na pewno pokazują część mojej wrażliwości. Teledysk do “Jump Ino My Heart And Stay” jest plastycznym, z założenia dość abstrakcyjnym uzupełnieniem tego, co niesie w sobie muzyka.
A czego w takim razie mogą dowiedzieć się słuchacze z płyty „Daddy Says I’m Special”? Czy dostrzegą przemycone informacje o pani, o tym, jak czuje pani muzykę?
Jestem szczera w tym co robię. Pisząc muzykę, czy stojąc na scenie nie potrafię kreować czegoś, co nie jest mi bliskie. Dlatego wsłuchanie się w tę płytę będzie jak wejrzenie w moje serce. Śpiewam o szukaniu w sobie odwagi, o gubieniu i znajdowaniu wolności, o zakochaniu, o smutku, o świecie duchowym, czy o polu bitwy, na którym walczę. Przedstawiam się słuchaczom w całości, bez owijania w bawełnę. Nie miałam natomiast jednej, konkretnej wiadomości, którą chciałam przekazać słuchaczom. Zależy mi na tym, żeby to słuchacz filtrował treść płyty przez siebie i odkrywał w wyjątkowy dla siebie sposób.
Pani muzyka jest delikatna tak, jak delikatny i aksamitny jest pani głos. Do całej subtelnej otoczki nie pasuje tylko zadziorny tytuł płyty. To prowokacja, czy przejaw pewności siebie?
Tytuł miał powodować pytania, zastanawiać. Na pewno nie jest oznaką mojej pychy. Zależało mi, żeby tytuł i okładka płyty podkreślały nie tylko mnie jako artystkę, ale także źródło, z którego czerpię, by tworzyć. To raczej przejaw pewności tego, co definiuje mnie jako człowieka i co dla mnie jako osoby wychodzącej do ludzi jest wartością nadrzędną. „Daddy Says I’m Special” wyraża uczucie bycia cennym w oczach kogoś bardzo mi bliskiego. Chodzi o uczucie, które staje się początkiem wszystkiego.
A kim jest ten tytułowy „Daddy”?
Chodzi tu o Boga. Dla mnie Bóg nie jest siwym, groźnym panem z brodą, ale prawdziwym tatą. Życie duchowe ma dla mnie wielkie znaczenie i choć o wiarę muszę czasem walczyć, mam pewność, że odnajduję w Nim życie i prawdę, jakiej nie doświadczam nigdzie. O tym jest moja muzyka. Jeśli podczas koncertów publiczność odczuwa coś, co nazywa magią, a dostaję takie sygnały, to zaręczam, że naprawdę nie o magię tu chodzi.
Duchowość pomaga w tworzeniu?
Oczywiście. Duchowość to część mnie, której nie zamykam w Kościele, czy na medytacjach. Nie jest tylko zbiorem idei, czy emocjonalnych zrywów, to mój styl życia. Siłą rzeczy przenika do tekstów.
Pani piosenki to istna uczta dla ucha. Prawdziwy szwedzki stół. Z jednej strony ze względu na różnorodność składników – instrumentów.
Dobór instrumentów nie był zamierzony. To nie było tak, że miałam wszystko zaplanowane, zanim weszłam do studia. Wiedziałam, że chcę nagrać projekt studyjny, więc tak naprawdę zespół powstał dopiero podczas sesji nagraniowych. Oprócz podstawowego składu, z którym obecnie koncertuję, na płycie można usłyszeć m.in. harfę i kwartet smyczkowy, elektroniczny Q-chord, dzwonki, a nawet banany, na których udało nam się stworzyć ciekawy brzmieniowo beat i jeśli czułam, że brakuje mi na przykład wiolonczeli, wtedy włączałam ją do składu. Tak samo było z harfą i kwartetem smyczkowym.
Z drugiej strony szwedzki stół przejawia się w skandynawskich brzmieniach, przez które jest pani porównywana do Lykke Li. Skąd ta fascynacja? Czy to dlatego, że płyta była produkowana w Sztokholmie?
Od paru lat słucham Skandynawów i siłą rzeczy to przebija się przeze mnie i przez moją muzykę, w zupełnie niezamierzony sposób. Nie staram się nikogo naśladować. Nie mam celu, by tworzyć muzykę na modłę skandynawską. Cieszy mnie jednak, że od kilku lat jest ona dobrze przyjmowana w Polsce. Otwartość słuchaczy i klubów, które zapraszają zespoły z takim dorobkiem, obudziły w polskich muzykach impuls do tworzenia takiego gatunku. Przenieśliśmy swoją fascynację z muzyki tworzonej na Zachodzie, w Stanach Zjednoczonych, pełną groove’ów, ozdobników, które są udawane, na prostą piosenkę z gitarą, czy fortepianem. Bardzo mi to odpowiada, bo sama w takim gatunku czuję się najbardziej naturalnie. Mocno wierzę w to, że za jakiś czas podobnie jak Skandynawowie, my Polacy także wypracujemy swój własny, rozpoznawalny nurt muzyczny.
Jest też jeszcze jeden skandynawski smaczek – współpraca z Royksopp.
To była dość spontaniczna akcja. Jeszcze w liceum nagrałam alternatywną wersję piosenki „In space”. Nigdzie tego nie pokazywałam, aż do momentu, kiedy usłyszał to dziennikarz radia RAM. Podskoczył z radości i stwierdził, że musimy coś z tym zrobić. Napisaliśmy do managera Royksopp z prośbą o możliwość oficjalnej publikacji, potem musiałam zaczekać na potwierdzenie bezpośrednio od chłopaków, czy akceptują moją wokalną wersję ich piosenki. Chłopcy ją przesłuchali i wyrazili zgodę. Do dziś w to nie wierzę.
A co polskiego można odnaleźć w pani muzyce?
Melancholię i tęsknotę. Tacy jesteśmy. Jest też coś naszego w melodyce utworów. Nie powiem, że można w nich odnaleźć motywy ludowe, to zbyt wiele. Chodzi raczej o ich prostotę.
Tworzyła pani płytę aż trzy lata. Skąd takie hiszpańskie siesty podczas tworzenia?
Płyta nie była celem samym w sobie. To efekt pasji, która w naturalny sposób rozłożyła się na kilka lat. Nie miałam poczucia, że muszę wejść do studia, nagrać płytę i wydać ją za dwa miesiące. Czekałam na odpowiedni moment, w którym poczuję, że moje kompozycje są przemyślane, są dobre, na tyle, by pokazać je innym.
A co było przed płytą?
Jest trochę tak, że wyskoczyłam znikąd. Nie udzielałam się. Skupiłam się na muzycznych studiach, które pochłaniały mój cały czas. Działałam w zaciszu.
Teraz będzie inaczej. Za kilkanaście dni, 5 lipca, wystąpi pani na Open'er Festival. To pierwszy koncert przed tak masową publicznością?
Tak. To dla mnie wyjątkowe wydarzenie, nie tylko od strony artysty, ale i słuchacza. Nigdy nie byłam na tego typu festiwalu. Także to mój podwójny debiut. Już nie mogę się doczekać, kiedy zagramy na Alter Space przed tak dużą publicznością.
Jest stres?
Jest, ale raczej ten mobilizujący. Wyczekuję czegoś wyjątkowego. Open'er skupia niezwykłych ludzi, pasjonatów, to osłuchana i, jak mniemam, wymagającą publiczność, a sam festiwal jest już kultowy. Jeżdżąc na koncerty, zawsze staram się wyczuć atmosferę miejsca, bo nie tylko ludzie, ale i przestrzeń daje konkretną energię muzykom. Jestem bardzo ciekawa tego wszystkiego, zacieram ręce, bo czuję, że będzie magicznie.
Czy po koncercie zostanie pani na Open'erze? Będzie można stanąć z Kari Amirian po stronie publiczności?
Zostaję do końca, do 7 lipca. Będę śledzić innych wykonawców. Mam już nawet swój własny line-up.
Dzień przed Open'erem, 4 lipca, Kari Amirian będzie można usłyszeć w klubie festiwalowym Malta Festival.
Kilka tygodni później, 21 lipca, Kari Amirian pojawi się na Męskim Graniu.