Obok wystawy stworzonej przez Gunthera von Hagensa, który urodził się pod koniec drugiej wojny światowej w wielkopolskich Skalmierzycach, nie sposób przejść obojętnie. Bo choć zastygnięte w ruchu muskularne ciała zachwyciły miliony odwiedzających na całym świecie, w całej sprawie jest drugie dno. Oficjalnie osoby, które obserwujemy na wystawie, dobrowolnie przekazały na ten cel swoje ciała, ale nie brakuje opinii, że wśród nich mogą być ofiary chińskiego reżimu. Ale o tym głośno się nie mówi.
Inicjatywa niemieckiego naukowca na papierze robi wrażenie. Body Worlds to najliczniej odwiedzana wystawa świata. W Polsce podzielono ją na dwie części ulokowane w różnych miastach. W Katowicach od lutego do połowy maja trwa "Body Worlds Vital". Z kolei w Łodzi od kilku dni do końca lipca pokazywane jest "Body Worlds Cykl Życia". Ekspozycja kolejny raz wraca do Polski – dwa lata temu mieściła się we Wrocławiu.
Organizatorzy chwalą się, że przygotowana przez Gunthera von Hagensa wystawa "opowiada o cudzie, złożoności i kruchości ludzkiego ciała". I rzeczywiście, upozowane ciała, niczym zatrzymane w kadrze, ukazują pracę ludzkiego organizmu. Każdego mięśnia, każdego ścięgna. Nie przedstawiają typowych sytuacji. Ciała von Hagensa grają w karty, w piłkę nożną, jeżdżą konno, jest nawet… skoczek narciarski.
Hollywood wniebowzięte. Watykan też
Von Hagens dba również o promocję. Pozytywnie o wystawie wypowiadali się m.in. Andre Agassi, Tina Turner, Gary Oldman, Dustin Hoffman czy Demi Moore. Co więcej, dobrze pisał o niej nawet… watykański "L’Osservatore Romano". Ekspozycji w kolejnych krajach towarzyszy duża akcja medialna. Raz wykorzystano nawet Jamesa Bonda.
Co się za tym kryje? Gunther von Hagens stworzył tzw. metodę plastynacji, a same prace nad nią rozpoczął w Niemczech jeszcze w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. W ramach tego procesu ciało jest przygotowywane do ekspozycji. Pierwszym etapem jest zatrzymanie rozkładu poprzez wprowadzenie do ciała poprzez tętnice formaliny. W ten sposób zatrzymywany jest proces rozkładu, ponieważ formalina zabija wszystkie bakterie. Potem zostaje usunięta skóra, tkanka tłuszczowa i łączna. Dzięki temu zostają odsłonięte struktury anatomiczne ciała.
Dwie dekady w trasie – ale z kim na pokładzie?
To działa na wyobraźnię – wystawę von Hagensa w ciągu 20 lat zobaczyły ponad 43 miliony odwiedzających. I zapewne zdecydowana większość z nich nie wie, jak duże kontrowersje ta wystawa budzi.
Na papierze wszystko jest w porządku. Wszystkie ciała na wystawie należą bowiem według von Hagensa do ludzi, którzy jeszcze za życia zadecydowali, że chcą udostępnić swoje ciała na cele naukowe. Z danych organizatorów wynika, że globalnie na oddanie swojego ciała zdecydowało się już ponad 16 tys. osób.
Z drugiej strony możemy mieć do czynienia z szokującymi zbrodniami. Urodzony w wielkopolskich Skalmierzycach naukowiec jest łączony m.in. z kupowaniem zwłok do plastynacji czy z wykorzystywaniem ofiar chińskiego reżimu. O tej pierwszej sprawie pisał kilka lat temu nawet "Super Express", który informował, że Polka ze Szczecina mogła przekazać mu ciało swojej siostry za kilkaset tysięcy złotych.
Zdecydowanie istotniejszy w tej sprawie jest drugi wątek – dotyczący Chin. Nie bez powodu położone w połowie drogi między Pekinem a granicami Korei Północnej miasto Dalian jest światową stolicą plastynacji. Państwo Środka to bowiem pierwsze miejsce, gdzie władze pozwoliły na taką działalność.
Sam von Hagens w przeszłości tłumaczył, że przeniósł się ze swoimi "badaniami" do Chin (udało mu się to w latach dziewięćdziesiątych), ponieważ w Europie nie miał łatwego życia. Na Starym Kontynencie nazywano go doktorem Frankensteinem lub doktorem Śmierć, a prasa porównywała go do Josefa Mengele, nazistowskiego zbrodniarza, który w Auschwitz przeprowadzał eksperymenty na ludziach. Dość powiedzieć, że "naukowiec" w 2005 roku próbował otworzyć oddział swojego instytutu w Polsce – dokładnie w leżącej nieopodal polsko-niemieckiej granicy Sieniawie Żarskiej. Plany z powodu protestów upadły.
Czy to na pewno ciała wolontariuszy?
Plastynacjami zajmuje się nie tylko von Hagens – konkurencyjną wystawę organizuje choćby jego uczeń, chiński naukowiec Sui Hongjin. Obaj współpracowali ze sobą do momentu, kiedy okazało się, że Sui rozkręca własną działalność. Wtedy został zwolniony.
Według zagranicznych organizacji ani jeden, ani drugi nigdy jednak nie przedstawili żadnych dowodów poświadczających, że ciała na wystawie pochodzą od dobrowolnych dawców. Nie brakuje za to opinii, że wiele z nich to zabici w chińskich więzieniach dysydenci. Istnieją relacje, według których Sui miał wręcz powiedzieć w latach 90. von Hagensowi, że będą pracować na "niesklasyfikowanych" ciałach.
Co więcej, światowa organizacja badająca prześladowanie Falun Gong przekonuje wprost w raporcie, że wiele osób poddanych plastynacji to właśnie zamordowani wyznawcy Falun Gong (inaczej Falun Dafa). To praktyka samodoskonalenia ciała i umysłu wywodząca się ze Szkoły Buddy. W przeszłości w Chińskiej Republice Ludowej oddających się tym ćwiczeniom było nawet 100 milionów osób. Wszystko przecięła jedna decyzja partii, która w 1999 r. uznała Falun Dafa za nielegalną praktykę. Naruszenie zakazu karano więzieniem lub osadzeniem w obozie pracy, co wielokrotnie kończyło się śmiercią. Samym władzom Chin zarzuca się także handel organami praktykujących Falun Dafa.
Mimo to wystawa ma się dobrze. Kontrowersje są znane przede wszystkim zainteresowanym. Z kolei sam biznes związany z plastynacją ukrywa się w realiach chińskiego reżimu, w których europejski, czy w ogóle ludzki, punkt widzenia niewiele znaczy. A pieniądze są duże – jeden "plastynat" (tak von Hagens nazywa ciała na wystawie) jest wart nawet milion dolarów.