Agnieszka Korpal jutro wejdzie z rowerem na Rysy. Najwyższy polski szczyt to część dłuższej wyprawy - w niewiele ponad dwa tygodnie Korpal chce zdobyć na rowerze Koronę Gór Polski. W rozmowie z naTemat tłumaczy, jak pogodzić pracę z ekstremalnym wysiłkiem, dlaczego warto przebiec 100 kilometrów i jak góry potrafią zadrwić sobie z człowieka.
Pani wyprawa trwa 16 dni, w tym czasie zdobywa pani 28 szczytów polskich gór. To wyczyn wymagający ogromnego wysiłku. Dlaczego postanowiła pani spróbować?
Agnieszka Korpal: Na początku chciałam pobić rekord biegowy, ale okazało się, że Korona Gór Polski już kilkakrotnie została w ten sposób zdobyta. Odeszłam więc na jakiś czas od tematu. W międzyczasie przyszło mi do głowy, żeby spróbować zrobić to rowerowo. Zaczęłam czytać, a kiedy okazało się, że nikt w Polsce jeszcze czegoś takiego nie dokonał, myśl stała się coraz bardziej pociągająca. Od pomysłu do realizacji minęło pół roku.
Jakie szczyty już za panią?
Między innymi Łysica, Tarnica, Radziejowa, Lubomir, Turbacz. Do przejechania zostało jeszcze 19. Chcę odwiedzić najwyższy szczyt w każdym polskim paśmie górskim.
Jutro zamierza pani wjechać na Rysy.
Nie do końca wjechać. Podczas zdobywania większości szczytów, na koniec trzeba było podprowadzać rower. Podobnie będzie też na Rysach. Zamierzam go tam wnieść. Jeszcze nie wiem, czy zabiorę ze sobą cały, bo może się to okazać zbyt niebezpieczne. Tam podchodzi się fragment po łańcuchach i boję się, że może się wtedy coś stać. Zwłaszcza, że całą wyprawę odbywam sama.
Podjadę więc do Czarnego Stawu i tam podejmę decyzję – zabrać wszystko, czy tylko symboliczne dwa koła.
Do takiego wyczynu musi pani używać naprawdę dobrego sprzętu.
Muszę przyznać, że mój rower nie jest najwyższej klasy. O karbonowej ramie nie ma mowy (śmiech). Sam rower jest dość ciężki, waży pewnie około dwunastu kilogramów, a z bidonami i dodatkowym sprzętem, o kilka więcej.
Jak wyglądały przygotowania do wyprawy?
Dziewięćdziesiąt procent to było trenowanie: jeżdżenie, jeżdżenie, jeżdżenie. Ale także zaplanowanie trasy było dużą częścią przedsięwzięcia. Trzeba było wybrać najlepszy wariant, najszybszą drogę. Kiedy już zupełnie nie wiedziałam, jak ugryźć górę, pomagał mi Tomek, mój chłopak.
Jak już mówiłam, od pomysłu do realizacji minęło pół roku, ale tak naprawdę to nie jest czas, w którym można przygotować się do takiej wyprawy. Ja od kilku lat startuję w różnych zawodach, nie znalazłam się na trasie z przypadku. Na większości z gór, które teraz zdobywam, już byłam, trenowałam, albo ścigałam się. Z grubsza wiedziałam, co mnie czeka na każdej z nich.
Jaki był najtrudniejszy odcinek trasy?
Większość trudności już za mną. Z Łysicy na Tarnicę musiałam przejechać 340 kilometrów w upale, samotnie. Drugi taki moment zdarzył się na Lackowej, na zejściu z grani. Znalazłam się nagle w centrum burzy i – jak mało rzeczy mnie przeraża, tak wtedy byłam totalnie przerażona. A góra ma niecały 1000 metrów, więc myślałam, że powinno pójść gładko.
Były lepsze momenty i gorsze. Czasem wstawałam rano i myślałam, ze jest super, a czasem marzyłam o ciepłej kołdrze. Przyznaję, czasem targały mną skrajne emocje: najpierw byłam totalnie załamana, a pięć godzin później – w euforii.
To nie pierwszy pani wielki wyczyn. Ledwie chwilę temu wróciła pani z Biegu Rzeźnika - jednego z najtrudniejszych w Polsce. Pokonała pani z partnerką 78 km po Bieszczadach.
Bieg rzeźnika to impreza kultowa i dla mnie ma wielkie znaczenie. Pobiłam kobiecy rekord trasy. Ale każdy start ma jakieś znaczenie i czegoś mnie uczy. Dużym wyzwaniem zimowy rajd 360 – 240 kilometrów w Beskidzie Śląskim, udało mi się ukończyć go na podium. Dowiedziałam się, że na bardzo wiele mnie stać i bardzo wiele jestem w stanie znieść. To dało mi pewność, że mogę iść dalej.
Jakie ma pani dalsze plany?
Myślę o nich, cały czas myślę. Na pewno chcę startować w tegorocznym Biegu Siedmiu Dolin i pobić swój rekord. Szykuję się także na rajd Espana Challenge na jesieni. Do niego mam chęć przygotować się porządnie, więc na pewno zaliczę też kilka mniejszych imprez po drodze.
Trenuje pani bardzo wysiłkowe sporty...
(Śmiech). Tak, wiele osób się dziwi, że jestem dziewczyną i robię takie rzeczy. W wielu przypadkach jestem lepsza niż mężczyzna. Ale to była dla mnie naturalna droga. Zaczynałam przygodę ze sportem od triathlonu jeszcze w gimnazjum, a potem w liceum. Później rajdy przygodowe, biegi długodystansowe, maratony MTB.
Najpierw fascynował mnie jeden sport, zaczynałam się ścigać w zawodach. Potem próbowałam drugiego. Podnosiłam poprzeczkę. Aż wreszcie stwierdziłam, że przyszedł czas na takie wyzwanie, jakiego dokonuję teraz.
Co wypycha panią w góry? Chęć zabłyśnięcia osiągnięciem? Sprawdzenia siebie?
Wiele razy się nad tym zastanawiałam i nadal nie wiem. Jest taka euforia na mecie, radość, szczęście. To uzależniające. Chce się to przeżywać raz za razem. To moment, który rekompensuje cały wysiłek.
Z drugiej strony jest też chęć podniesienia poprzeczki samemu sobie. Cały czas jeszcze nie wiem, gdzie jest moja granica wytrzymałości, dlatego idę, żeby zobaczyć, gdzie ona jest.
Jak połączyć wyczyny z życiem? Towarzyskim, rodzinnym zawodowym. Sama pisze pani, że spędza godziny na rowerze, biegówkach.
To jest część wyzwania. Ja na szczęście jeszcze nie mam rodziny, jestem na etapie przejściowym między studiami i dalszym życiem. Ta wyprawa mnie na tyle zmotywowała, żeby organizować dzień, tydzień, miesiąc, by niczego nie zaniedbać. Tak na przykład udało mi się z pracą - na co dzień pracuję w sklepie podróżniczym, piszę artykuły o fizjoterapii i jestem nauczycielką w szkole ponadgimnazjalnej.
Dużo ułatwia to, że Tomek jest zapalonym sportowcem. Dużo czasu spędzamy razem po prostu trenując. Bardzo mnie wspiera.
Wyczynowy sport to droga sprawa. Ile wydaje pani na sprzęt? A może udało się pani znaleźć sponsorów?
Do amatorskiego sportu trzeba tylko i wyłącznie dokładać. Sponsorzy pojawiają się czasem, ale są czysto sprzętowi. Na szczęście wygrywałam zawody, więc wiele rzeczy dostałam w ramach nagród.
Na samą wyprawę kilka ciuchów dostałam do testowania, jeden portal wypożyczył mi gps. Finansowo zasponsorował mnie portal Trail.pl. Ale część kosztów musiałam pokryć sama: serwis roweru, dodatkowe części.
Na wyprawę pojechała pani sama. Sport nie potrzebuje towarzystwa?
Są takie momenty, w których wolałabym być z kimś. Ale nie było takiej osoby, której mogłabym zaproponować tę wyprawę i czuć się z nią pewnie przez 2 tygodnie.
Z drugiej, samotna jazda to wielkie wyzwanie. W bardzo dużej mierze trenowałam sama przez kilka lat, więc do samotności jestem przyzwyczajona. Nie przeraża mnie to.
A czy w podróży towarzyszą pani jakieś wzorce? Myśl o osobach, które są dla Pani przykładem?
Podziwiam kilku sportowców, ale mam świadomość, że sport zawodowy to zupełnie co innego. Dlatego nie mam aż takich zapędów, nie mam wśród nich idoli. Bardziej inspirują mnie inni sportowcy – amatorzy, kobiety, które są znacznie lepsze ode mnie, takie jak Magda Łączka, Justyna Frączek, które bardzo dużo osiągnęły w sportach, które uprawiam. One mnie dopingują. Dzięki nim myślę, że w ich wieku też chcę być w takiej formie.