Co za szczęśliwy dzień, w którym można usiąść wygodnie w kinie i na bite dwie godziny oddać się rozrywce w czystej postaci. Kotwica wciągnięta na pokład, żagle łopoczą, tylko kapitan Jack Sparrow gdzieś się chwilowo zawieruszył, pozostawiając po sobie duszący zapach rumu. Kolejna część opowieści o piratach z Karaibów to ukłon w stronę najwierniejszych fanów serii, spinająca w jedną całość cztery pozostałe i odkrywająca wreszcie rąbka tajemnicy, jak to wszystko się zaczęło.
Przed seansem warto przypomnieć sobie zatem najważniejsze punkty historii – kim była panna Swan, co też przytrafiło się Willowi Turnerowi, a także dlaczego Czarna Perła, ukochany statek Jacka Sparrowa, skurczył się do rozmiarów zabawki zamkniętej w butelce. Nie będzie to jednak czysto sentymentalna podróż, "Zemsta Salazara” stawia bowiem na sprawdzony schemat i starych przyjaciół miesza z nowymi bohaterami, dodajmy tylko, że prócz tytułowego Salazara, jednak odrobinę mniej charyzmatycznymi, niż ich poprzednicy.
Sam Salazar, który nie pragnie niczego ponad zemstę na Jacku Sparrowie, to jeden z najmroczniejszych i przy tym najbardziej udanych czarnych charakterów całej serii. Spod ponurej charakteryzacji ledwie można dostrzec twarz Javiera Bardema ("Vicky Christina Barcelona”), który w filmie może nie ma zbyt wielu skomplikowanych kwestii do wygłoszenia, ale jego soczyste, hiszpańskie "Jack Sparrrrow”, wypluwane co chwila z nienawiścią to muzyka dla uszu prawdziwego wielbiciela statków o czarnych żaglach.
Kapitan Salazar powiedzie nas prosto ku początkom pirackiej kariery Jacka Sparrowa. Dzięki niemu dowiemy się, jak nasz ulubiony bohater zyskał godność kapitana i kilku innych, interesujących rzeczy z jego przeszłości. By uchronić się przed marnym losem, Sparrow ma tylko jedno wyjście – odnaleźć legendarny Trójząb Posejdona, a pomóc mu w tym może jedynie pewna pyskata astrolożka i szukający go od lat młodzieniec.
Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze powracająca w amerykańskich superprodukcjach jak bumerang kwestia relacji z ojcem – czyżby wszyscy scenarzyści Hollywood chodzili do tego samego psychiatry? Niemniej podobnie jak w "Gwiezdnych wojnach” czy ostatnich "Strażnikach Galaktyki”, również tutaj niewypowiedziane "I am your father” ("Jestem twoim ojcem”) będzie wisieć w powietrzu.
Sporo punktów fabuły do spięcia, jednak nim minie kwadrans, bohaterowie zajmą właściwe pozycje, ich los zostanie związany jak porządny, marynarski węzeł i rozpocznie się emocjonująca walka z ciemnymi mocami. Trzeba przyznać, że ta z filmu na film idzie w kierunku opowieści o superbohaterach, potyczki statków na wzburzonym morzu coraz częściej zastępując popisami nadprzyrodzonych mocy i żonglowaniem atrybutami bóstw. I choć żołnierze marynarki pozotaną nieudolni jak zawsze, a na karku bohaterowie nieustannie będą czuć znajomy oddech nieumarłych, mocnych wrażeń i szalonych zwrotów akcji nie zabraknie do samego końca.
Jeśli można się do czegoś przyczepić, to chyba do postaci samego Jacka Sparrowa, który w porównaniu z poprzednimi częściami, gdzie musiał tańczyć nabity na pal ludojadów, planować intrygi w drodze do źródła wiecznej młodości czy po prostu stawać do walki o ukochane bogactwa i trunki, tym razem trochę się leni. Chociaż przez cały czas pozostaje w samym centrum wydarzeń, trudno nie zauważyć, że pijany Jack nie jest już tak uroczy, co Jack szalony.
Całe szczęście, Jack odurzony trukiem jest jak zawsze zabawny, w filmie nie zabraknie zresztą śmiesznych scenek i żarcików urozmaicających czas między jednym tańcem ze szpadami przy wtórze armat a drugim. Ostatecznie, na pytanie czy warto wybrać się na "Zemstę Salazara” istnieje tylko jedna właściwa odpowiedź - i jest ona dokładnie taka sama, jak w przypadku wszystkich poprzednich "Piratów z Karaibów”.