Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce, był sobie chwat najdzielniejszy ze wszystkich, a nazywał się Star-Lord. Tak naprawdę miał na imię Peter Quill i więcej miał szczęścia niż rozumu, ale ile tylko mógł, nadrabiał miną. I właśnie ta mina sprawi, że przez niespełna 2 i pół godziny "Strażników Galaktyki 2” zapomnicie o całym świecie, prócz tego, o który odważnej i bezczelnej drużynie Quilla przyjdzie walczyć tym razem.
Najawiększą zaletą kolejnego filmu o Strażnikach Galaktyki jest to, że absolutnie nie można się na nim nudzić. Jesli wydawało się wam, że jedynka była zabawna, teraz nastawcie się na czystą komedię - w całym filmie zabłąkały się może dwie pozbawione gagów sceny, a i to pewnie przez niedopatrzenie scenarzysty.
Nie tylko futrzak i gróboskórny Drax przechodzą samych siebie, w tym filmie show kradnie przede wszystkim czarujący i uroczy Groot. I choć, jak się już zorientowalismy, podkładający pod człowieczka-drzewo głos Vin Diesel nie ma zbyt skomplikowanych kwestii, to i tak własnie on zdaje się napędzać tę karuzelę śmiechu, której żadna ochlapana złotą farbą królowa czy inny drań z niebieską strzałą nie jest w stanie zatrzymać.
Swoje trzy grosze dokłada też oczywiście Chris Pratt, dla którego lekkie produkcje science-fiction powoli przestają mieć jakiekolwiek tajemnice. Pratt jest w formie, i dosłownie - trening z "Pasażerów" nie poszedł w las, i pod względem żartów, które były aktor komediowy sypie jak z rękawa. Szybko się jednak okaże, że w tym filmie jego rola będzie nieco inna.
Kiedy akurat nie zaśmiewamy się z głupich żartów nie dającej się nie lubić gromady, twórcy mombardują nas zwalającymi z nóg scenami gwiezdnych potyczek. Jest zachwycająco i z rozmachem, w tle gra nuta, od której nóżka sama skacze, a my znowu dajemy wciągnąć się w wir wydarzeń.
A dzieje się sporo. Strażników Galaktyki zastajemy kilka miesięcy po wydarzeniach z pierwszej części, ich reputacj dotarła już do najdalszych zakątków wszechświata i dzielna drużyna przekształciła się w coś w rodzaju, no cóż, herosów do wynajęcia. Wszystko zaczyna się sypać, kiedy Rocket kradnie złotowłosej Ayeshy coś, co drużyna miała chronić. Jej sytuacji nie poprawia fakt, że na pokładzie statku mają ogarniętą nienawiscią siostrę Gamory, Nebulę.
To wszystko będzie jednak pikuś przy kolejnym niebezpieczeństwie, jakiemu Strażnicy Galaktyki będą musieli stawić czoło. Koniec końców znów przyjdzie im ratować świat, ale tym razem za tło wydarzeń mając dwa rodzinne dramaty – choć to nie "Gwiezdne Wojny", nie zdziwcie się, kiedy usłyszycie nieśmiertelne "I am your father”. Czyżby od samego Davida Hasselhofa? O tym przekonacie się już na seansie.
Tak czy inaczej, więzy krwi i dziedzictwo są tematami przewodnimi tego filmu, spajającymi go w jedną całość – wyjasnia się historia Yondu, powody zatarć między Nebulą i Gomorą, a nawet to, dlaczego Rocket jest, jaki jest. Niczego odkrywczego w tym wszystkim nie ma, ale widocznie afirmacja rodzinnych wartości pod ostrzałem z broni automatycznej jakoś trafia do patchworkowej, rozwiedzionej i spragnionej poczucia solidarności Ameryki.
Słabością filmu jest to, że nie różni się on w zasadzie niczym od części poprzedniej – wszystkiego jest tu po prostu trochę więcej. Więcej słodkiego Groota, więcej głupich żartów Draxa, więcej chemii między Quillem i Gomorą. W efekcie całości brakuje lekkości z jedynki i świeżego pomysłu, który poniósłby Strażników w jakąś nową, zaskakującą stronę.
Niemniej jest to zarzut, który można odwrócić – mimo rozbicia drużyny, Strażnicy Galaktyki pozostają dokładnie tak czarujący, jak przed trzema laty. I nie jest to najgorsza podróż do przeszłości, jaką przyjdzie wam odbyć.