60. urodziny obchodzi dziś największy twardziel polskiego kina – Bogusław Linda. Dziś w polskich filmach trudno znaleźć silne męskie kreacje na miarę Franza Maurera z "Psów", porucznika Arka z "Krolla", majora Kellera z "Demonów Wojny wg Goi" czy nawet Jerzego Killera i Adasia Miauczyńskiego (to z kolei Cezary Pazura). Zniknęło zapotrzebowanie czy nie potrafimy takich postaci wykreować?
Choć Bogusław Linda w latach 80. był etatowym wrażliwcem polskiego kina, większość widzów zapamiętała go z ról w "Psach" czy "Operacji Samum". Przez lata Linda zmagał się z łatką brutalnego, bezdusznego macho, który zamiast rozmawiać strzela. Dlatego też zdecydował się na udział w sitcomie "I kto tu rządzi?", gdzie zagrał byłego piłkarza, który pracuje jako pomoc domowa u bogatej rozwódki. Jednak nie można tego uznać za sukces, bo serial był słaby.
Inaczej było z "Jasnymi błękitnymi oknami" – wyreżyserowanym przez Lindę dramatem opowiadającym o przyjaźni dwóch dziewczyn (a później kobiet) z niewielkiej miejscowości. Niedawno po 20-letniej przerwie aktor wrócił do teatru. Jednak nie stanął na deskach, ale zajął się reżyserią "Merlin Mongoł".
– Myślałem, że nie wrócę do tego, ponieważ teatr bardzo zbiedniał przez te ponad 20 lat, kiedy mnie w nim nie było. Trudno powiedzieć, żeby teatr było dziś stać na klasykę. A ja zawsze kochałem klasykę. Kochałem Szekspira, Słowackiego, Moliera – mówił Linda. I chyba na dłużej zwiąże się z teatrem, bo ciężko odnaleźć mu się w dzisiejszej kinematografii, gdzie królują produkcje historyczne i komedie romantyczne.
– Nie ma postaci na miarę Franza Maurera, bo zmieniły się czasy i zmienili się mężczyźni. Trudno mieć pretensje do kina, że nie kreuje mitu, którego już nie ma – ocenia w rozmowie z naTemat Jacek Rakowiecki, redaktor naczelny miesięcznika "Film". – Mężczyźni nie stali się mniej męscy czy zmiękli, ale stali się mniej maczystowscy. To, że facet nie biega, nie przeklina i nie strzela, to chyba nawet lepiej – dodaje krytyk filmowy.
Może jednak szansą na powrót do chwały z lat 90. będzie polska wersja "Niezniszczalnych" (film Sylwestra Stallone'a z udziałem gwiazd kina akcji lat 80., niedługo premiera drugiej części). – To jest zasada Hollywood, że wskrzesza się stare filmowe motywy – przypomina Rakowiecki. – To duży filmowy przemysł, który może sobie pozwolić na takie zabiegi, ale my nie powinniśmy kopiować ich pomysłów. Z resztą sam Linda wydaje się szukać na siebie nowego pomysłu. Na stare, ale jare, lata kariery pojawia się w produkcjach wymagających sporego repertuaru umiejętności aktorskich – dodaje naczelny "Filmu".
Na razie jednak Linda nie stroni od kreacji kostiumowych czy historycznych. Zeszły rok to rola pułkownika Wieniawy-Długoszowskiego, adiutanta brygadiera Piłsudskiego. Był też w obsadzie "Tajemnicy Westerplatte", ale zastąpił go Michał Żebrowski.
Może to i symbol pokoleniowej zmiany i odbicie procesu, który rzeczywiście zachodzi w naszej kinematografii. Od kilku lat trwają poszukiwania aktora, który mógłby pełnić taką rolę, jaką niegdyś pełnił Linda. Jednak o to trudno, bo kolejni kandydaci do tego miana nie spełniają pokładanych w nich nadziei. Chociaż jeden z nich wybija się zdecydowanie przed peleton.
– Marcin Dorociński to z wyglądu kowboj, ale wewnętrznie jest bardzo skomplikowany. Swoimi rolami, chociażby w "Rewersie" czy "Róży" zrekonstruował postać macho w polskim kinie. Uważam, że to jeden z najlepszych polskich aktorów – ocenia redaktor naczelny "Filmu". – Pokazał, że mężczyzna może mieć kłopoty w kontaktach z ojcem i próbować radzić sobie z nimi, a mimo to nie jest mniej męski. Bo i w kinie i w życiu nie ma postaci z monolitu – uważa Jacek Rakowiecki.
Jednak dobiegającemu już do 40. aktorowi depczą po piętach dwudziestokilkulatkowie. – Jakub Gierszał i Mateusz Kościukiewicz to raczej aktorzy neurotyczni, niż w stylu macho, ale według mnie to kandydaci na współczesnych Zbyszków Cybulskich – przewiduje redaktor naczelny "Filmu". Zmieniają się czasy, zmienia się kino. Drugiego Lindy pewnie długo nie zobaczymy, ale dobrych aktorów na srebrnym ekranie nie zabraknie.