Warszawscy wegetarianie i weganie mają znacznie utrudniony dostęp do treści food pornowych. Na sałatach w stołecznych, niewegańskich knajpach rzadko kiedy można zawiesić dłużej oko, o zaspokojeniu głodu i potrzeb estetycznych nawet nie wspominając. W sukurs roślinożercom przychodzi moda na duże michy o egzotycznych przydomkach. Bajecznie kolorowe, złożone kolorystycznie i fakturowo.
Dziennikarka, najczęściej piszę o trendach, mediach i kobietach. Czasem bawię się w poważne dziennikarstwo, czasem pajacuję. Można się pomylić.
Jeśli należysz do tzw. foodies, szanse, że Buddha czy Poke Bowl nie mignął ci dotychczas w newsfeedzie są bliskie zeru. Miski wypełnione po brzegi przeróżnymi, ale niezmiennie zdrowymi składnikami zawojowały Instagram i Pinterest, a magazyny na całym świecie obwołały je jednym z najgorętszych trendów kulinarnych roku, zaraz obok wody arbuzowej czy jogurtów warzywnych.
Katherine Sucks, dziennikarkę należącego do Condé Nast amerykańskiego portalu Epicurious poświęconego kulinariom dziwi nagłe pojawienie się nazwy „Buddha” w kartach i na blogach kulinarnych. Podobne miski w Stanach można było zjeść już wcześniej, jako Grain Bowle, Hippie Bowle lub po prostu Bowle, jednak bez otoczki gorącego kulinarnego trendu. Czyżby w międzyczasie miało dojść do spektakularnego oświecenia szefów kuchni serwujących duże michy?
Autorzy książki „Buddha's Diet” opisują praktykowane od wieków zwyczaje żywieniowe buddyjskich mnichów. Choć nie ma wśród nich ani słowa o potrawie zwanej Buddha Bowl. Autorzy wspominają, że sam Budda chodził wszędzie z miską, w którą ludzie wrzucali mu jałmużnę, często właśnie pod postacią jedzenia. To prawdopodobnie pierwowzór osławionej miski, w której lądowało jednak najpewniej nie awokado i spaghetti z cukinii, ale raczej ryż czy proste curry. Choć wiele osób uważa, że miska reprezentuje zawartość okrągłego brzucha Buddy, w istocie mędrzec nie przypominał uśmiechniętego złotego grubaska, widywanego w pretensjonalnie zaaranżowanych mieszkaniach i azjatyckich knajpach. Popularny wizerunek przedstawia żyjącego o wiele później mnicha.
Nie ma żadnych ścisłych wytycznych , co powinno wchodzić w skład kanonicznego Buddha Bowla. Zgodnie z nakazami buddyzmu powinien rzecz jasna być wegański, ale nie brakuje i wariacji mięsnych czy zawierających jajka. Jedno z pism kobiecych doradza czytelniczkom eksperymentowanie ze smakami w ramach proporcji 15% białek, 25% kasz/ryżu 35% warzyw, 10 sosu, a pozostałe 15 na dodatki takie jak orzechy czy kiełki.
Eryk Wałkowicz, autor bloga erVegan i książki „Kuchnia roślinna” doradza różnicować składniki pod względem faktury, ale i temperatury. Słupki świeżej marchewki mogą sąsiadować z dopiero co upieczonym batatem, gotowaną fasolką szparagową i prażonym siemieniem lnianym. Nie trzeba też być estetycznym geniuszem, żeby wpaść na to, że najapetyczniejsze są miski skomponowane nie tylko pod względem smakowym, ale i estetycznym.
W Warszawie Buddha Bowls na stałe goszczą w menu VegeLabb, kameralnej knajpki znajdującej się przy Mińskiej 25c (na terenie Soho Factory). Wśród sycących bowli obiadowych, inspirowanych kuchniami różnych regionów (każda miska po 22 zł) znajdziemy między innymi Buddha Bombaj, czyli koftę z czarnej soczewicy, komosę ryżową, indyjski sos pomidorowy z mlekiem kokosowym i imbirem, pełnoziarnisty ryż, makaron z ogórka, kolendrę, czerwoną kapustę z czarnuszką, ciecierzycę w przyprawach i szpinak, a to wszystko z miętowym dressingiem na bazie wegańskiego jogurtu (490 kalorii).
W VegeLabb zjemy też śniadaniową wariację na temat misek Buddy w wersji słonej i słodkiej. Miski serwowane w Soho łamią stereotypowe myślenie o kuchni wegańskiej – są kaloryczne, a przy tym bardzo zdrowe. Po spałaszowaniu lunchu ma się wrażenie przyjemnego obżarstwa, jakże innego od uczucia, które towarzyszy równie obfitemu obiadowi w burgerowni czy barze mlecznym.
Poke Bowle, wbrew temu, co może sugerować nazwa, nie mają nic wspólnego z przeżywającą w zeszłe wakacje szczyt popularności grą. Zagadkowy pierwszy człon, pochodzący od słowa „POH-keh”, czasownika z języka hawajskiego tłumaczonego jako „ciąć/siekać”. Poke to tradycyjna przystawka kuchni hawajskiej, na którą tradycyjnie składają się przyprawione kawałki surowej ryby lub ośmiornicy. Podawane na ciepłym ryżu z dodatkami zyskało miano poke bowla, a magazyny kulinarne szybko okrzyknęły je zdekonstruowanym sushi. To trafne porównanie, o tyle, że kuchnia hawajska ma trochę wspólnego z kuchnią japońską. U obu wyspiarskich nacji w powszechnym użyciu jest sos sojowy czy olej sezamowy, których zresztą używa się do doprawienia Poke.
Według Rachel Laudan, historyczki jedzenia, poke z ryżem stało się popularne na Hawajach dopiero w latach 70., a w okolicach 2012 roku pierwsze serwujące je restauracje zaczęły otwierać się w kontynentalnych Stanach. Poke bowle, na awans z ligi ciekawostek dla miłośników surowych ryb, do rangi „must try” musiało trochę poczekać. Między 2014 a 2016 rokiem, liczba serwujących je knajp wzrosła w Stanach dwukrotnie. W przeciwieństwie do Buddha Bowli, miski Poke są silnie osadzone w tradycji kulinarnej Hawajów, stąd też wariacje na ich temat spotykają się niekiedy z oburzeniem, nie mniejszym temu, które towarzyszy Włochom próbujących amerykańskiej pizzy.
Jedną z najciekawszych warszawskich knajp, które pierwsze urodziny mają jeszcze przed sobą, jest niewątpliwie Raj w Niebie, pierwsza w Polsce hawajska restauracja otwarta w podwórku między Nowym Światem, a Chmielną, miejscu znanym stołecznym imprezowiczom jako klub Niebo. Za dnia, szefowe kuchni, Justyna Siesicka i Katya Czarnecka serwują autorskie dania inspirowane kuchnią hawajską, w tym także sześć Poke Bowli (26–33 zł). Podstawę stanowi ciepły ryż z ziołami w towarzystwie różnych dodatków od tofu czy omleta, poprzez tatary rybne aż po grillowane krewetki i kurczaka.
Przykładowo w Ahi Poke Bowl (29 zł) znajdziemy surowego tuńczyka, mango, awokado, kokos, ogórek, rzodkiew i glony wakame. Całość została skomponowana z sosem sezamowym. Trudno się dziwić, że w porze obiadowej ciężko dostać w Raju w Niebie wolny stolik bez rezerwacji. Warszawa cierpi na chroniczny przesyt włoskich knajp, a lokalnym foodies odbijają się już restauracje serwujące nowinki. Lokale, goniące za modą, mają to do siebie, że powstają i upadają wedle schematu krzywej Gaussa – dwie na krzyż, rozmnożenie przez pączkowanie, wymarcie większości przedstawicieli gatunku. Kuchnia hawajska zdaje się jednak wymagać za dużego polotu, żeby mogła zostać skopiowana równie łatwo, co wegańskie burgery czy bąbelkowe gofry.
Raj w Niebie to bez dwóch zdań niebo w gębie w bardzo przystępnych cenach, ale też świetny, niesztampowy wystrój. Zero szarości, żadnych wspólnych stołów i podróbek designerskich krzeseł. W surowej przestrzeni zawieszono przypominające malarstwo Henriego Roussea'u obrazy i zaaranżowano namiastkę palmiarni. Smaczków dla miłośników pięknych wnętrz jest w Raju jeszcze kilka.
Opcje, dostępne póki co w Warszawie, są nie tylko pyszne, zdrowe i sycące, ale też bardzo uczciwie wycenione (i choć trio przymiotnikowe pyszne-zdrowe-sycące, brzmi jak reklama wyjątkowo obrzydliwego jogurtu z muesli, to w stosunku do bowli nie ma w sobie nic z czczego marketingu). Poza wymienionym restauracjami od czasu do czasu bowle serwuje też niezastąpione Cool Cat na Powiślu, a zapracowani miłośnicy diet pudełkowych mogą postawić na bowle z Coco Bowls, których street foodowy przyczółek zniknął niedawno znad Wisły.