Krzysztof Łoziński przejął stery KOD - oto jego niesamowita historia.
Krzysztof Łoziński przejął stery KOD - oto jego niesamowita historia. Fot . Kuba Atys / Agencja Gazeta

Jeśli wierzyć w opowieść Krzysztofa Łozińskiego, był niczym filmowy Forrest Gump, zawsze obecny przy przełomowych wydarzeniach w historii Polski. Jakby na złość bohaterowi, spisujący tę historię kronikarze nie odnotowali ważności jego udziału i obecności. Dopiero teraz, gdy stał się nowym szefem KOD, zainteresowanie mediów, jupitery i mikrofony skierowane są na niego. Nareszcie!

REKLAMA
Znany taternik, sprawny karateka, skuteczny bojownik solidarnościowego podziemia. Dopiero teraz Krzysztof Łoziński ma swoje 5 minut chwały, której nikt nie będzie mógł mu zabrać. Oto historia człowieka, który już dawno chciał wejść do historii, ale ciągle mu w tym przeszkadzano.
"Pęknięta żyłka"
"Łozować, znaczy wystawić kogoś do wiatru" tą fatalną legendą opartą rzekomo na nazwisku Krzysztofa Łozińskiego żyje już połowa internetu. Bo skoro jeden z założycieli KOD wystawiał kiedyś do wiatru, to pewnie i cały KOD zrobi to samo ze swoimi sympatykami - piszą złośliwcy. Skąd wzięła się ta sprawa?
W autobiografii Łozińskiego przeczytacie, że był jednym z najlepszych polskich taterników. Odbył około 600-800 wspinaczek, z tego 360 samotnie, a wytyczył 62 nowe drogi wspinaczkowe. To prawda, ale część środowiska taterników widziała to trochę inaczej. Przed laty w kwartalniku Polskiego Związku Alpinizmu ukazał się ironiczny słowniczek, a w nim hasło "łozować". Łozuje ten, kto szuka nieprawdopodobnych wymówek, aby się nie wspinać.
"Łozowanie na żyłkę" miało być oparte na wyjściu taternika "Łozy" na poważną ścianę w rejonie Morskiego Oka. Według opisu, w kluczowym momencie "Łoza" miał powiedzieć, że dalej nie idzie, bo pękła mu niewidoczna żyłka, przez co zaraz się wykrwawi. Towarzyszowi wspinaczki pokazał chusteczkę ze śladami krwi. "Zarządzamy więc wycof. Po powrocie do schroniska stan zdrowia ulega gwałtownej poprawie" – czytamy w anegdocie.
Łoziński podał PZA do sądu o naruszenie dóbr osobistych. Wygrał. A sprawa zakończyła się przeprosinami. Sprawa wciąż jednak żyje. Na przykład dyżurny ratownik TOPR zamieścił relację, że widział przez lornetkę "słynnego solistę" (pomny pozwu nie wskazał nazwiska) tkwiącego cały dzień w ścianie masywu Mięguszowieckiego Szczytu Wielkiego. Ów bohater miał potem w książce wyjść taterników przypisać sobie powstanie kilku nowych dróg wspinaczkowych. Po tym wydarzeniu inny zespół wspinaczy zadedykował mu swój wyczyn, nazywając własną nową drogę "Bruce Lee i złodzieje dróg".
Ilekroć powraca historia "łozowania" Łoziński ocenia, że dezawuowanie go w środowisku wspinaczy było esbecką sankcją za działalność opozycyjną. Nawet widział takie akta, ale nie ma ich w IPN, bo zaginęły.
Krzysztof Łoziński
słówko do nienawistników

Żyjemy w takim kraju, że każdy, kto cokolwiek osiągnie w dowolnej dziedzinie, musi zostać doszczętnie opluty, oczerniony i obrzucony obelgami. Ostatnio takim miernotom pomaga anonimowość Internetu. (…)zacząłem wytaczać procesy i ustawiła się do mnie długa kolejka przepraszaczy. Kajali się, pisali sprostowania, a za plecami robili dalej to, co i przed tym. Ilość wygranych procesów nie ma żadnego wpływu na ilość obelg, bzdur i kłamstw, które o tobie napiszą. Proponuję też formę popularno-porzekadłową: na hejtera tylko siekiera.

Kung-fu, jak karatecy mieli łoić SB-eków
Gdyby tę historię poznał Quentin Tarantino nie powstałby "Kill Bill", ale "Kill Krzysztof", zaś akcja filmu toczyłaby się w Polsce lat 80. Łoziński przekonuje, że był założycielem elitarnej, grupy karateków. Jako oddział uderzeniowy Solidarności mieli gołymi pięściami młócić kości funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa. Nigdy o tym nie słyszeliście? Bo oddział ten był najlepszy, tajny i przez to głęboko zakamuflowany w strukturach związku.
O jednej akcji, która nie doszła do skutku, wiadomo z relacji Łozińskiego. To karatecy mieli odbić ze szpitala aresztowanego przez SB Jana Narożniaka. Był on działaczem solidarnościowego podziemia, a zasłynął ujawnieniem instrukcji prokuratora generalnego PRL, dotyczącej ścigania członków opozycji. Podczas stanu wojennego Narożniak ukrywał się, przypadkowo wylegitymowany na ulicy uciekał i został postrzelony przez wojskowy patrol. Trafił do szpitala, skąd w najsłynniejszej akcji solidarnościowego podziemia został wykradziony przez m.in. przez Adama Borowskiego i lekarza Jerzego Siwca.
Oto pech numer dwa. Taką samą akcję montowali karatecy oraz ich szef Krzysztof Łoziński, który przybrał wówczas pseudonim "Monter". Mieli już rozpoznany teren szpitala, przygotowany plan, czekali na zielone światło. Aż tu nagle Narożniak został uwolniony przez inny zespół. Później Łoziński napisał, że właściwie dobrze się stało, ponieważ to on odciągał uwagę SB od właściwej akcji, która mogła zakończyć się sukcesem.
Łoziński twierdzi, że Narożniak zawłaszczył sobie jego bohaterski czyn. Nie powiedział od kogo dostał tajny papier – a dostał przecież od Łozińskiego. Milcząc i grając rolę bohatera narodowego dokonał "wjazdu kserokopiarką do historii".
logo
Dotychczas Krzysztof Łoziński pozostawał w cieniu Mateusza Kijowskiego. Fot. Jan Rusek / Agencja Gazeta
Miał w ręku dowód na istnieje Yeti
Dowód wisiał niegdyś na ścianie mieszkania Łozińskiego w Warszawie. To zdjęcie przedstawiające odcisk stopy na śniegu. Ślad o długości ok. 50 cm sfotografował Mirosław Wiśniewski, uczestnik wyprawy na himalajski szczyt Lhotse. Łoziński zabezpieczył dowód i przeprowadził wnikliwą analizę. "Na pewno nie ludzki. Człowiek nie robi kroków po 1,5 metra" – zawyrokował.
Sprawę opisał w rozdziale jednej ze swoich książek. Znowu pech! Sensacyjnego wątku nikt nie podchwycił. A przecież to polscy himalaiści zdobyli mocny dowód na istnienie nieuchwytnego himalajskiego zwierza. W tym wypadku sławę przechwycił Reinhold Messner, który z poszukiwań Yeti zrobił wydarzenie głośne w świecie. Nawet kiedy nie znalazł Yeti, to świetnie zarobił wydając książkę-bestseller.
To ja, to ja!
Kiedy na polską scenę polityczną wkroczył Komitet Obrony Demokracji, było tylko kwestią czasu, kiedy ujawni się jego prawdziwy twórca. A nie był nim Mateusz Kijowski – ten jedynie miał założyć profil na Facebooku, od czego zaczęła się spontaniczna popularność ruchu.
A zainspirował się tekstem Krzysztofa Łozińskiego, któremu przypisuje się słowa: „Cholera, trzeba powołać Komitet Obrony Demokracji, tak jak kiedyś mieliśmy KOR”. To było jeszcze w listopadzie 2015 roku podczas pierwszej odsłony konfliktu o Trybunał Konstytucyjny. I ponownie historia miała odsunąć Łozińskiego z pierwszych szeregów. Ale nie tym razem. Po kłopotach Mateusza Kijowskiego to on wyszedł do tysięcy sympatyków. Pytany o swoje przywództwo, odpowiada tak: – Mnie to życiowo bardzo nie pasuje, to jest poświęcenie dla mnie, to nie jest żaden zaszczyt, tylko po prostu konieczność wyprowadzenia KOD-u z defensywy i przejścia do ofensywy – zapowiedział.