
Reklama.
Niech pan wyjedzie z kraju – miał usłyszeć Misiewicz, który kilka tygodni temu stawił się na dywaniku u prezesa PiS w kwaterze głównej partii przy ulicy Nowogrodzkiej. Kto wie, może gdyby szybko spakował juki i pognał za granice, zachowałby wszystkie zaszczyty i dobra. Bartłomiej Misiewicz jednak postanowił zachować się jak Samuel Łaszcz, wyrokiem banicji podpić sobie płaszcz i odpowiedział, że jemu się w Polsce podoba. Godzinę później już nie był członkiem Prawa i Sprawiedliwości.
A wszystko to działo się krótko po upublicznieniu informacji o tym, że Misiewicz został pełnomocnikiem Zarządu Polskiej Grupy zbrojeniowej z pensją, która podobno miała wynosić 50 tysięcy złotych miesięcznie. Opozycja poczuła krew zaczęła wytaczać najcięższe kolubryny, więc prezes PiS postanowił rozwiązać problem w zarodku. Niczym w "Trylogii" Kaczyński próbował zesłać Misiewicza na banicję.
Co ciekawe, w świetle prawa międzynarodowego nakazanie opuszczenia terytorium państwa własnemu obywatelowi jest zakazane, mówi o tym Powszechna Deklaracja Praw Człowieka. To jednak brzmi tylko strasznie, bo ostatecznie pewnie chodziło o jakąś ciekawą posadkę na zagranicznej placówce. A taka "banicja" już wcale nie traka straszna".
źródło: "Newsweek"