
W Konstancinie-Jeziornie od kilku miesięcy trwa otwarta wojna w miejscowej spółdzielni mieszkaniowej. Mało kto wie, że uzdrowisko to nie tylko siedziba warszawskiej śmietanki towarzyskiej, ale i miejsce życia mieszkańców 35 bloków. Kością niezgody jest przepychany przez prezesa projekt termomodernizacji osiedla. Według mieszkańców – nie do udźwignięcia finansowo, a dodajmy, że prezes jest związany z firmą skupującą zadłużone lokale, choć sam uważa, że nie ma konfliktu interesów. I nawet pomimo jego odwołania mieszkańcy nie uważają, że to koniec sprawy. Obawiają się odwetu.
Spółdzielnia to pierwsza rzecz, która się rzuca w oczy po wjeździe do tego popularnego uzdrowiska od strony Warszawy. Wystarczy minąć rzekę Jeziorkę, żeby zobaczyć całkiem spore osiedle – zwłaszcza jak na tak małą miejscowość. Na spółdzielnię składa się bowiem 35 budynków mieszkaniowych. Wyrastają one niemal spod ziemi w miejscu, która kojarzy się raczej z luksusowymi willami, a co najmniej domami jednorodzinnymi. Tak też, wbrew obiegowej opinii, wygląda Konstancin-Jeziorna. Między szarymi blokami, pod którymi plotkują starsze kobiety, przejeżdżają luksusowe samochody na spersonalizowanych tablicach rejestracyjnych. Osobliwy miks kojarzący się raczej z Europą Wschodnią, niż przedmieściami stolicy aspirującej do statusu prawdziwie zachodniego miasta.
I rzeczywiście trudno nie odnieść wrażenia, że problemem mieszkańców nie była wyłącznie termomodernizacja bloków, ale i osoba prezesa. Piotr Bakun, młody, dobrze wyglądający (tak przynajmniej powiedziała mi jedna z mieszkanek) mężczyzna po trzydziestce. Mówi sprawnie, dobrze posługuje się polszczyzną, wzbudza zaufanie. – Nie chwaląc się jestem po studiach doktoranckich, skończyłem marketing i zarządzanie na politechnice oraz ochronę środowiska – mówi mi były już prezes, z którym po raz pierwszy spotkałem się trzy dni przed ostatnim walnym z 30 czerwca.
W międzyczasie Bakun z werwą przystąpił do realizacji swojego sztandarowego programu, czyli tego dotyczącego termomodernizacji 25 budynków. Inwestycja miała być wykonana z pomocą od Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska, który wspiera wiele takich projektów w całej Polsce. Założenie jest proste. Fundusz wykłada nawet do 75 proc. środków kwalifikowanych, a spółdzielnia musi mieć 25 proc. wkładu własnego. Środki kwalifikowane to nie całe bloki. Kwalifikowane nie są np. części użytkowe, lokale do wynajęcia. W efekcie do wkładu własnego trzeba doliczyć część dotyczącą modernizacji części niekwalifikowanych. Później, w zależności od efektów modernizacji (i poprawy termocieplności budynków) umarzane jest od 25 do 45 proc. dotacji od NFOŚiGW.
Pieniądze to koniec końców jednak tylko środek finansowy. Największym problemem konstancińskiej spółdzielni stała się toksyczna atmosfera, która zapanowała na ulicach. Mieszkańcy podzielili się na dwa wrogie obozy – ten sprzyjający prezesowi i ten mu przeciwny.
Jeśli oczywiście im wierzyć, gdyż sam prezes tamtego wydarzenia widzi jednak zupełnie inaczej. Spotykam się z nim trzy dni przed walnym zgromadzeniem, na którym zostanie odwołany. Ewidentnie ma żal do mieszkańców za to, jak podeszli do drażliwego tematu. – Cały ten konflikt powstał w wyniku inspiracji osób przeciwnych temu projektowi i byłej odwołanej rady w marcu 2017. Jednak w większości stanowczo to ci którzy mieszkają w blokach ocieplonych. – twierdzi stanowczo.
Minimalna inwestycja musi wynosić 3 mln zł, więc każdy blok nie mógł zgłosić projektu oddzielnie. Muszą być skumulowane projekty. Każdy budynek mógł zrezygnować z uczestnictwa w programie na etapie przegotowań przed formalnym złożeniem wniosku. Jednak nikt się zgłosił wyjście z programu rozważała cześć mieszkańców Wilanowska 14A.
I wreszcie przyszedł czas piątkowego walnego. Zjechało się tym razem całkiem wielu spółdzielców, bo około dwustu. Z drugiej strony to nawet nie połowa uprawnionych do głosowania.
Dla tych najbardziej zaangażowanych w walkę o spółdzielnię koniec Bakuna nie oznacza jednak końca sprawy. - Obawiamy się, że prezes będzie chciał się mścić - tłumaczy mi wprost jedna z mieszkanek. Sam odwołany prezes przekonuje mnie jednak, że takich planów absolutnie nie ma. - W tej chwili jestem na zwolnieniu lekarskim. Wybieram się na urlop, który mi przysługuje, a projekt pochłonął mi bardzo dużo czasu, również w weekendy, i jestem przemęczony. Raczej żadnej walki nie planuję. To zadanie dla osób młodych i tych, którzy mają w zimie temperaturę 16 st. Celsjusza oraz mieli zagrzybione mieszkania. Problem powróci, jeśli ścian się nie ociepli. Zaoferowałem produkt, dotację unijną, ale jeśli nie ma zainteresowania, to o co tu walczyć - twierdzi. Z drugiej strony traktuje sprawę wyjątkowo emocjonalnie.
Całej awantury można byłoby uniknąć, gdyby nie dwa aspekty. Pierwszy to zwyczajna obojętność mieszkańców, niezainteresowanie własnymi sprawami. Na marcowym walnym, gdzie odwołano radę nadzorczą, było obecne raptem około 70 uprawnionych do głosowania. W całej spółdzielni jest ich tymczasem około 900. Nawet na ostatnim walnym, gdzie prezes został odwołany, do końca zostało około 120 osób, ponieważ dyskusja przeciągnęła się do późnych godzin nocnych.
