Czasami są tak niepewni swoich umiejętności, że stanowią śmiertelne zagrożenie na drodze. I odwrotnie – czasami się przeceniają. Chwilami żałujesz, że kartę rowerową może w tym kraju mieć każdy, kiedy widzisz kolejnego rowerzystę, który nawet nie potrafi jechać prosto. Rower to świetny wynalazek, ale rowerzysta to już po prostu inna historia.
Pamiętam moją pierwszą wizytę w Amsterdamie. Znajomy, który tam mieszkał i załatwił nam rowery (przecież nie będziecie jeździć po Amsterdamie autobusem), powiedział jedno, prorocze zdanie: "Musicie się sprężać, inaczej was rozjadą". W Amsterdamie każdy jest "pro". Codziennie rano (i po południu) ścieżkami rowerowymi ciągną ludzie niczym peleton w Tour de France. Masowo, są ich setki, tysiące.
Wszyscy jadą holendrami na wielkich kołach i wszyscy pędzą, nawet jeśli ich rowery nie mają przerzutek. Albo się dostosujesz, albo zostaniesz stratowany.
Ale rowery w Polsce to inna historia. U nas jest wręcz odwrotnie: mało kto potrafi jeździć rowerem. A jeśli potrafi, to ma się za Michała Kwiatkowskiego. Efekt jest zawsze ten sam: kłopoty.
1. Veturilowiec*
Zmora każdego miasta, które dorobiło się swojej sieci rowerów publicznych. W Warszawie ten system nazywa się "Veturilo" i stąd właśnie nazwa. W teorii rewelacyjna inicjatywa. Niskie ceny, rowery w niezłym stanie, gęsta sieć stacji. Bierzesz jednoślad, jedziesz gdzie chcesz, odstawiasz i gotowe. A wszystko załatwiasz przez smartfona.
Inicjatywa tak dobra, że często kusi osoby, których jedyny kontakt z ruchem miejskim to narzekanie na korki w autobusie. ZBYT często.
Veturilowiec kocha jeździć po ścieżkach rowerowych. Ale tych często nie ma. Wtedy albo jedzie chodnikiem i słucha nieparlamentarnych wypowiedzi starszych ludzi (a czasami i matek z wózkami), albo nieco bojaźliwie zjeżdża na asfalt. I snuje się powoli prawym pasem, w miarę swoich możliwości. Za każdym razem, kiedy mija go auto, trzęsie się jak galareta. To jeszcze jednak nie jest wielki problem. Veturilowiec boi się bowiem skrzyżowań. Zwłaszcza tych dużych. A rondo to strefa "no-go".
Co więc robi veturilowiec? Zjeżdża ze skrzyżowania. Często robi to w ostatniej chwili – po prostu wjeżdża na pasy dla pieszych, po czym nagle skręca w prawo (nieważne, czy ma zielone czy czerwone) i wpycha się z impetem między pieszych, nie zważając na to, że łamie prawo i po prostu powoduje zagrożenie. Co sprytniejsi, jeśli chcą dostać się na drugą stronę ronda, ale po przekątnej, decydują się na szalony manewr. Dojeżdżają do ronda i jeśli mają czerwone światło (czyli piesi mają zielone) od razu wjeżdżają na pasy, skręcają w lewo, wjeżdżają na chodnik, tam w międzyczasie zapala się zielone w drugim kierunku i przejeżdżają "płynnie" do punktu docelowego. Oczywiście nie myślcie, że schodzą z roweru. Jadą i po chodnikach, i po pasach.
*Zimą problem nie występuje.
2. Laikrowiec
Kojarzycie te kolorowe wdzianka, prawda? Facet ma do przejechania pięć kilometrów, więc wciąga na siebie kostium jakby sprawdzał szlak następnego Tour de Pologne.
Za laikrą najczęściej idą pewne umiejętności – nie przeczę. Rowerzysta, który zadał sobie trud wydania XXX złotych na swój uniform i najczęściej XXXX na swój rower (laikrowcy nie jeżdżą Veturilo, jeszcze ktoś by ich pomylił z veturilowcami), najpewniej umie jechać prosto po swoim pasie ruchu, a nie lekko odbijając to w prawo, to w lewo, w zależności od tego który pedał mocniej wdepnie.
Gorzej, kiedy za umiejętnościami idzie przesadna wiara w swoje możliwości. Jedzie taki delikwent w swoim wdzianku przekonany, że żółta koszulka daje mu plus pięć do prędkości. A jak ma kierownicę typu "baranek" to klękajcie narody.
No i jedzie lewym pasem Marszałkowskiej (czy innej dużej ulicy z jakimkolwiek polskim mieście), bo ma zaraz skręt w lewo. To znaczy za pięćset metrów, ale oj tam, oj tam.
3. Dziadek
Problem raczej w mniejszych miejscowościach, w dużych miastach seniorzy wykazują się jednak dużą rozwagą i wybierają komunikację miejską.
A w małej miejscowości to bardzo charakterystyczny obrazek. Jedzie starszy pan na swoim składaku. Co najmniej trzydziesto, czterdziestoletnim. Wiecie jakim. Takim co jeszcze ma skórzane siodełko na sprężynach.
Niestety, bardzo często zachowanie starszych osób na jednośladach przyprawia o palpitację serca każdego kierowcę. Bo NIGDY nie wiesz, co ten emeryt zrobi. Sam pamiętam, jak mój ojciec szykował się w niewielkim mieście na spokojnej drodze do wyprzedzenia dziadka na rowerze. Już "brał" jego tylne koło, kiedy starszy pan nagle… skręcił dosłownie o metr w lewo. Jak gdyby nie miał siły trzymać kierownicy prosto. Tata odruchowo odbił mocniej w lewo i miał szczęście, że nic nie jechało z naprzeciwka.
Problem nabrzmiewa jeszcze bardziej na wioskach. Seniorzy wędrujący tam między jednym domem a drugim nie są przyzwyczajeni do ruchu. I jadą środkiem albo blisko środa. Najlepiej z bagażami w rękach, uniemożliwiającymi szybkie manewrowanie. Rozkojarzeni, jadą delikatnym "slalomikiem". A tu nagle zza zakrętu wypada rozpędzony samochód…
4. Kurier
Z czego znani są warszawscy kierowcy (tak dla odmiany)? Z agresywności na drodze. Pięciometrowa wyrwa na szybszym pasie jest przecież idealna, żeby tam wjechać bez mrugania kierunkowskazem. Dobrze jest, jak ktoś chociaż zasygnalizuje manewr w jego trakcie.
Co bardziej bezczelni wjeżdżają na tarana. Przecież i tak mają OC, AC, a w ogóle to służbowe auto i "co mnie to obchodzi". Metoda popularna w korku, kiedy ktoś po prostu wjeżdża w twoją maskę oczekując, że wyhamujesz. Podobnie jeżdżą rowerowi kurierzy. Z tym że oni to wszystko robią na rowerze, który waży kilka kilogramów. Nie w dwutonowym SUV-ie.
To istna plaga. Kiedyś kurier na rowerze był dość egzotycznym widokiem, nawet w Warszawie. Nieliczni wyznawcy tej profesji najczęściej trudnili się przewożeniem dokumentów z budynku do budynku. Po prostu musieli się na przykład wyrobić w ciągu godziny.
Teraz jest ich całe mnóstwo. Dowożą już właściwie wszystko, co można uciągnąć na rowerze. Nie tylko dokumenty, ale i jedzenie. I pędzą na złamanie karku. A co gorsza, osoby zajmując się dowożeniem twojego lunchu bardzo często nie pochodzą z Polski. A sądząc z karnacji, wywodzą się z kręgu kulturowego, który przepisy ruchu drogowego najczęściej ma w totalnym poważaniu. I przecinają te kolejne skrzyżowania na złamanie karku. Nie patrzą na nikogo i nie zważają na nic. Znaki drogowe? Przecież mam burgera w plecaku.
5. Hipster na kółkach
Rower nie musi być sprawny. Rower nie musi być szybki. Rower nie musi być wygodny. Rower musi mieć STYL. Rowerzysta nie musi być ubrany komfortowo (to ukłon w stronę laikrowców, przyznaję), rowerzysta nie musi być ubrany praktycznie, rowerzysta musi mieć STYL.
Dlatego kiedy hipster na kółkach szuka swojego roweru (Veturilo jest dla plebsu), wiadomo, że nie kupi roweru górskiego. To dobre dla dzieci na pierwszą komunię. Wiadomo, że nie kupi nowego holendra w jakimś sieciowym sportowym markecie. Tam kupują ludzie, którzy ubierają się w nołnejmowe ciuchy ze środowego bazaru.
Hipster kupi używany (obowiązkowo z zachodu) rower z duszą na sieciowej aukcji. Albo zajedzie do serwisu, który przy okazji oferuje za grube pieniądze sprowadzony z zachodu szrot. W samej Warszawie jest pełno miejsc (nie chcę wskazywać dzielnicy, bo wyjdzie antyreklama), gdzie za "tysiaka" dostaniecie używany rower miejski. Najczęściej taki, który w Amsterdamie kupicie za dziesięć euro. Od pijaka, kradziony.
Oczywiście przepłacanie za złom to żadna zbrodnia. Problem w tym, że te rowery często są wątpliwe technicznie. A hipster, potocznie znany także jako freelancer na utrzymaniu rodziców, jak już wykosztuje się na swój wymarzony rower, staje przed dylematem: oddać rower do serwisu czy spędzić wieczór na Zbawixie (w to miejsce wstawcie dowolne stylowe miejsce z dowolnego miasta). Na jedno i drugie pieniędzy nie ma. Zgadnijcie co wybierze.
6. Trzeźwo myślący
Gatunek nie wymierający, a raczej jeszcze praktycznie nienarodzony. Nie wiedzieć dlaczego tak niewielu z nas, zanim wsiądzie na rower, chce zwyczajnie ruszyć głową. Ocenić realnie swoje umiejętności. Sprawdzić mapę ścieżek rowerowych w internecie (tutaj choćby dla Warszawy). Opracować trasę. I wreszcie pojechać na miarę swoich możliwości.
Czasem po asfalcie, czasem ścieżką rowerową. Nawet kawałek chodnikiem, jeśli nie ma lepszego wyjścia. Po prostu z głową na karku. Ze zrozumieniem, że polskie miasta nie są często gotowe infrastrukturalnie na rowerzystów. Że kierowcy ich nie chcą rozjeżdżać, tylko po prostu często ich nie widzą, kiedy skręcają w prawo, a ktoś na rowerze z chodnika pakuje się prosto pod koła. Że są miejsca, w które nie warto jechać rowerem, bo nie tylko jest tam ciężko, ale też zwyczajnie… nieprzyjemnie. Tak niewiele trzeba, żeby wszystkim nam było lepiej.