Na początku ubiegłego wieku ulice, najpierw w Stanach, a potem i w Europie, zaczęły zapełniać się gładkolicymi mężczyznami. Wbrew pozorom nie chodziło jednak o dostępnością coraz tańszych i wygodniejszych w użyciu golarek, ani o modę. Masowa zmiana wyglądu męskich twarzy wiązała się, zresztą jak zawsze w historii, z wykluwaniem się nowego modelu męskości. Czy pseudodrwale o stylizowanych brodach i gładkich torsach są pierwszymi jaskółkami kolejnego przełomu?
Dziennikarka, najczęściej piszę o trendach, mediach i kobietach. Czasem bawię się w poważne dziennikarstwo, czasem pajacuję. Można się pomylić.
Nie ma bardziej przepełnionego znaczeniem elementu męskiej twarzy, niż zarost. Niezależnie od tego, czy pod lupę weźmiemy wąsik Chaplina, Clarka Gable'a czy brody (Jezusa, Arystotelesa, albo Johna Lennona), włosy na ich twarzach sugerują znacznie więcej, niż jesteśmy skłonni przypuszczać. Opowiadamy jak i dlaczego zmieniały się męskie twarze, a także o zastanawiającej, z ewolucyjnego punktu widzenia nieprzydatności zarostu.
Nasienie i zarost
Golenie twarzy nie stało się popularne wraz z wybudowaniem pierwszej fabryki Gillette, ale towarzyszyło ludziom od początku cywilizacji. Na Bliskim Wschodzie ogolona twarz i głowa była symbolem przynależności mężczyzny do wyższej kasty. Podobnie w Egipcie – precyzyjnie ogoleni faraonowie nosili misterne peruki, a doczepiana broda stanowiła nie mniej ważny symbol władzy niż berło.
Męskie włosy i brody od lat były łączone na poziomie symbolicznym z popędem seksualnym. Biblijna historia o Samsonie, siłaczu, którego uwodzi Dalila, żeby w nocy ściąć mu zapewniające nadludzką siłę włosy, w interpretacji freudowskiej jest więc niczym innym, jak opowieścią o kastracji.
Starożytni Grecy także łączyli zarost z seksualnością, a konkretnie ze spermą. Ich zdaniem nasienie, źródło „ciepła witalnego”, czyli swego rodzaju siły życiowej, było magazynowane w czaszce. Podczas stosunku ciepło witalne miało spływać z głowy ku genitaliom. Ponieważ mężczyźni przeważnie uprawiali seks z twarzą skierowaną w dół, w ich podbródku gromadziło się nasienie, które powodowało porost włosów na twarzy.
Zdaniem Arystotelesa mężczyzn najbardziej jurnych można było rozpoznać właśnie po obfitej brodzie. Nawet łysienie miało być powiązane z popędem – mężczyźni spółkujący zbyt często marnowali zapasy ciepła witalnego, więc ich włosy przestawały rosnąć. „Nikt nie zaczyna łysieć, nim nie zazna stosunków płciowych” – konkludował rozważania mędrzec.
Grecka filozofia i medycyna podtrzymywały kult brody – z jednej strony jako symbolu męskości, z drugiej zaś dominacji nad kobietami, które nie mogły się poszczycić tak imponującym „ciepłem witalnym”. Arystofanes w swoich komediach posługiwał się nawet postacią mężczyzny bez zarostu jako figurą komiczną, odpowiednikiem mimowolnego uśmiechu, który budziła później „baba z brodą”.
Krasny kuros
Skąd więc mnogość wizerunków mężczyzn bezbrodych, takich jak Dyskobol czy Doryforos? W czasach pełnego rozkwitu Hellady brody utrzymały się właściwie już tylko na wyobrażeniach Zeusa i Posejdona, a zarostu wyzbyli się nawet tacy mężni wojownicy jak Achilles czy Herakles.
Prawdopodobnie tę powoli następującą zmianę zapoczątkowały figury nagrobne. Grecy na cmentarzach umieszczali często tzw. kurosów, czyli posągi młodzieńców zawieszonych między wiekiem dziecięcym, a męskim, a co za tym idzie – pozbawionych zarostu. Nie byli oni bynajmniej wyobrażeniami zmarłych, ale symbolem nieśmiertelności. Z jednej strony już dojrzeli, ale jeszcze nie zaczęli się starzeć, byli uchwyceni dokładnie w połowie drogi. Bogowie tracili też brody, bo to przydawało ich wizerunkom niezwykłości. Na ulicach polis nie można było wszak spotkać mężczyzn o gładkich twarzach, ich oblicza szokowały współczesnych.
Nie należy też zapominać, że wśród greckich elit homoseksualne podboje były na porządku dziennym. Mężczyźni w sile wieku wybierali na kochanków chłopców u progu dorosłości, których uważali za wyjątkowo pięknych. Te preferencje również znalazły odbicie w coraz gładszych posągach.
Boski Aleksander
W IV wieku p.n.e. stało się jednak coś, co sprawiło, że po raz pierwszy w historii mężczyźni masowo się ogolili. Była to Bitwa pod Gaugamelą, decydujące starcie między wojskami Aleksandra Wielkiego i króla Persji, Dariusza III. Kiedy władca Macedonii zorientował się jak wielką przewagę liczebną mają Persowie postanowił opóźnić atak.
Jednak zamiast wygłaszać mowy zagrzewające do walki, nakazał swoim wojskom zgolić brody. Krok cokolwiek dziwny, zwłaszcza jak na ucznia Arystotelesa, uznającego wszak brodę za symbol męskiej siły. Gest Aleksandra przez wiele lat pozostawał niezrozumiały. Plutarch tłumaczył go jako chęć ochrony żołnierzy przed złapaniem przez przeciwników za brodę podczas walki. Chodziło jednak o coś zgoła innego.
Aleksander Macedońskim był pierwszym w historii tak świadomym mocy wizerunku władcą. Od początku objętego w 22. roku życia kreował się na półboga, nie bez udziału nadwornego historyka i rzeźbiarza. Przed bitwą Aleksander nie tylko rozkazał żołnierzom zgolić brody, ale sam również się ogolił. Przez lata interpretatorzy nie przywiązywali do tego szczegółu wagi. Tymczasem wódz sprawił, że i tak bezgranicznie kochający go żołnierze utożsamili się z nim. Z drugiej strony, taka zmiana wizerunku dla osoby wychowanej w kulturze greckiej budziła natychmiastowe skojarzenia z gładkolicymi bogami i herosami.
Po zwycięskiej bitwie światem starożytnym na długie lata zawładnęły gładkie twarze, przejęte potem przez Rzymian. Ogolony mężczyzna budził nowy rodzaj szacunku, stawiał się w jednym rzędzie z bogami, był kimś lepszym, niż zwykły śmiertelnik.
Po co i na co
Wbrew tyle popularnemu, co błędnemu przekonaniu zarost na męskiej twarzy nie jest spuścizną po naszych „małpich przodkach”. Większość człekokształtnych, w tym najbliższy nam ewolucyjnie szympans bonobo, twarze ma gładkie. Skąd u mężczyzn zarost zastanawiał się brodaty, jak na epokę przystało, Karol Darwin. Sformułował tezę, że męska broda funkcjonowała w czasach prehistorycznych na podobnej zasadzie, co ogon pawia. Miała za zadanie wabić samice, które szczególnie gustowały w mężczyznach brodatych. Zgodnie z tą interpretacją ci najbardziej pożądani (i mocno owłosieni) zaczęli szybko zdobywać przewagę genetyczną nad tymi, który nie mogli poszczycić się bujnym włosiem.
To pozornie logiczne założenie za jednym zamachem wyjaśniałoby też zainteresowanie kobiet mężczyznami lumberseksualnymi. Tyle że udowodnienie go nastręcza kilku zasadniczych problemów. Po pierwsze, skoro kobietom atawistycznie podobają się brodacze, jakieś reminiscencje tej preferencji powinny być widoczne do dziś. Tymczasem badania naukowe przeprowadzonych w przeciągu ostatniego stulecia pokazują wyraźnie, że nie można mówić o żadnej szczególnej miłości kobiet do mocnego zarostu. Pierwotne preferencje mężczyzn, takie jak wąska w stosunku do bioder talia czy duże oczy są jasno potwierdzane w badaniach.
Może więc chodziło tu nie tyle o to, jak zarośnięty facet wygląda, ale co jego zarost sugeruje. Niektórym gatunkom okazałe kły czy jaskrawe ubarwienie służyło nie tyle, żeby przypodobać się partnerce, co żeby odstraszyć rywali. I tu dochodzimy do kolejnej teorii na temat powstania i funkcji zarostu – brody jako narzędzia walki. Określenie „walka” jest tu zresztą umowne. Dowiedziono, że nasi przodkowie kłów używali nie tyle do szarpania mięsa, co do odstraszania współplemieńców. Najczęściej kończyło się nie na starciu, ale na obnażeniu wydatnych zębów i rodzaju warczenia. Można przypuszczać, że gęsta broda potęgowała efekt odstraszający. Badania nie wykazały jednoznacznie czy kobiety kochają brody, jednak korelacja owłosiona twarz – dominacja było bardzo żywe.
Eksperyment przeprowadzony na uniwersytecie w Chicago w 1969 roku pokazał, że brody wywierają o wiele większe wrażenie i budzą silniejsze emocje w mężczyznach. Czy zatem kobiety wybierały mężczyzn zarośniętych jako cieszących się wyższą pozycją społeczną? No i co tak naprawdę sądzą o brodach? Siriol Hugh-Jones, dziennikarka brytyjskiego „Vogue'a” w 1960 roku przestrzegała czytelniczki – „brodaci mężczyźni często bywają niebezpieczni, są niezależni aż do przesady i mają zwyczaj imprezować aż do białego rana, bo całonocne balangi nie zostawiają widocznego śladu na ich zarośniętych twarzach”. Dalej nakreślała przewagę ogolonych następująco „z gładko ogolonym mężczyzną wiesz, o ile to w ogóle możliwe z mężczyznami, na czym stoisz”.
Broda potencjalna
Zagadkę ambiwalentnego stosunku kobiet do owłosionych męskich twarzy udało się rozwikłać przypadkiem. W badaniu prowadzonym na amerykańskich uniwersytetach w 1990 roku pod kierownictwem Michaela Cunninghama naukowcy usiłowali wyodrębnić parametry decydujące o atrakcyjności męskich twarzy. Ankietowanym nie podobały się brody ani wąsy, ale mocny zarost już tak.
Psycholożka ewolucyjna Nancy Etcoff uważa, że męska atrakcyjność jest próbą pogodzenia sprzecznych interesów. Z jednej strony kobiety pociągają wydatne szczęki i mocny zarost, kojarzone z siłą i dominacją, które przez lata podnosiły ich pozycję społeczną. Z drugiej zaś poszukują cech fizycznych sugerujących łagodne usposobienie, opiekuńczość, towarzyskość. Zaufanie budzą cechy określane jako „neonatalne” (dziecięce), czyli duże oczy, wydatne usta, gładka skóra. Długi zarost te cechy skutecznie maskuje. Mężczyźni uznawani za bardzo przystojnych mają być męscy, ale nie zbyt męscy. W kontekście zarostu wydaje się więc, że za atrakcyjną uchodzi nie sama broda, a „zdolność” do jej zapuszczenia.
Mężczyzna korpogęby
Pierwszą po starożytności epoką w której na masową skalę powróciły gładkie twarze, był wiek XVIII, kiedy ogolona twarz wyróżniała gentlemana. W kolejnym wieku brody powróciły z ojcami przemysłu, by w XX wieku zacząć znikać na dobre. Pozbawiona zarostu twarz miała świadczyć o młodzieńczej energii, dyscyplinie oraz solidności, czyli o cechach pożądanych na rosnącym korporacyjnym rynku pracy. Gładkie twarze stawały się symbolem cywilizacji zachodu. Lawrence z Arabii, kultowa postać początku wieku łączył w sobie cechy angielskiego gentlemana i podstępnego wojownika, co podkreślał gładką brodą i tradycyjnym strojem arabskim. Ogolone policzki zaczynały być symbolem męskiej przynależności.
W 1907 jedna z linii kolejowych w Stanach nakazała swoim pracownikom zgolić wąsy i brody, jednocześnie wprowadzając kołnierzyki i kamizelki. Osiem lat później policja w Los Angeles zaczęła odmawiać awansów wąsaczom. Pierwsze 30-lecie XX wieku to w Stanach wysyp tego typu przepisów, skazujących brodaczy na społeczną banicję.
W 1939 roku do kin wchodzi film „Przeminęło z wiatrem”. Kultowa postać, grana przez Clarka Gable’a, jest cynikiem i awanturnikiem, a jego nonkonformizm podkreśla stylizowany wąs. Po II wojnie światowej męski zarost budził coraz większy niepokój, był kojarzony z południowoamerykańskimi rewolucjonistami czy z ojcami komunizmu.
Trudno się dziwić, że wychowane przez gładkolicych i dorabiających się ojców pokolenie baby boomers w ramach sprzeciwu zaczęło hodować długie włosy i brody. Lato miłości 1968 roku upłynęło pod znakiem rozwianych czupryn budzących zgorszenie starszego pokolenia, a rok później John Lennon i Yoko Ono wpuszczają dziennikarzy do swojego pokoju hotelowego, gdzie protestują pod transparentami „Bed Peace” i „Hair Peace”. W latach 70. zarost wyjdzie z mody, by powrócić triumfalnie dekadę później jako znak rozpoznawczy nowojorskich gejów (stąd wąsy Freddiego Mercury’ego).
Wąsy i broda powracały nie tyle jako moda, co jako kulturowa manifestacja. Choć głośny kilka lat temu i nadal popularny lumberseksualizm odwołuje się do „pierwotnie męskich” cech i stylistyki, w swojej istocie ma w sobie mnóstwo z metrosekualizmu. Wielkomiejski drwal to rodzaj przebrania, choć niewątpliwie także idealne zbalansowanie tego, co Nancy Etcoff nazywała „sprzecznością interesów” kobiecego gustu wizualnego.
Z jednej strony męskość na pokaz, z drugiej uznane za kobiece skupienie na powierzchowności. Metroseksualni brodacze są do pewnego stopnia odpowiedzią na sprzeczne wymagania kobiet, oczekujących od współczesnych mężczyzn kombinacji niemożliwego – połączenia wrażliwości i hardości czy niezależności i zaangażowania w związek.
Korzystałam z książki „Historia brody. Zaskakujące dzieje męskiego zarostu” autorstwa Christophera Oldstone'a Morre'a (wydawnictwo Znak)