– Częściej pomocy udzielamy na lądzie niż w wodzie. Zdarza się też, że na plaży pełnimy funkcję porządkową i jesteśmy wzywani np. kiedy pojawia się pijany człowiek. Najczęściej do śmiertelnych wypadków dochodzi, gdy brawura miesza się z alkoholem – mówi naTemat Mateusz Bobek, ratownik z 15-letnim stażem i kierownik kąpieliska w Międzyzdrojach.
W tym roku nad polskim morzem znów macie "najazd Hunów"?
Wydaje mi się, że nie. W zeszłym roku pieniądze z programu "500+" były wypłacane za kilka miesięcy z góry. Ludzie otrzymali je na przełomie czerwca i lipca. I to zapewne wtedy ruszyli na wakacje. Wielu z nich w ogóle było pierwszy raz nad morzem. Zostali nazwani "Hunami", bo rzeczywiście nie do końca wiedzieli, jak mają wypoczywać. A jeżeli ktoś się uchleje wódką (nad morzem – red.) to jest to karygodne. A to się niestety zdarza, choć rzadziej, niż kilka lat wcześniej. Tzw. "Hunowie" lubili w ten sposób spędzić czas, ale inni turyści, którzy przyglądają się krajom Europy Zachodniej, nie piją dużo. Uważam jednak, że każda kolejna wizyta takich osób nad Bałtykiem będzie już zdecydowanie lepsza.
To prawda, że ratownik nad polskim morzem ma pełne ręce roboty?
Morze to dla ratownika najtrudniejszy akwen. Na kąpielisku miejskim w Międzyzdrojach przy słonecznej pogodzie turystów liczymy w dziesiątkach tysięcy. Ludzie czasami przyjeżdżają nawet na jeden dzień. Na naszym kąpielisku na szczęście jest radiowęzeł. Korzystamy z niego i przekazujemy wypoczywającym podstawowe informacje dostępne np. w regulaminach, których nikt nie czyta.
Jeden z ratowników powiedział, że najczęściej nie walczy z żywiołem, ale z pijakami, brawurą i głupotą Polaków.
Zdecydowanie częściej jesteśmy wzywani do akcji, kiedy ktoś pijany wszedł do wody. Jesteśmy na pierwszym froncie walki, zarówno na lądzie, jak i w wodzie. A turyści przychodzą do nas ze wszystkim.
Na przykład?
Po plasterek, z ukąszeniami, uczuleniami. Częściej pomocy udzielamy na lądzie niż w wodzie. Zdarza się, że na plaży pełnimy funkcję porządkową i jesteśmy wzywani np. kiedy pojawia się pijany człowiek. Najczęściej do śmiertelnych wypadków dochodzi, kiedy brawura miesza się z alkoholem
Nad polskim morzem widziałam, jak już przed południem pijani rodzice zgubili dziecko. To jednorazowy, czy standardowy obrazek z wakacji?
To nagminne sytuacje. Wcześniej wspomniałem o radiowęźle. Gdyby nie on, to nie zajmowalibyśmy się niczym innym tylko poszukiwaniem zaginionych dzieci. Kiedyś to była nasza zmora i podczas słonecznego dnia dochodziło nawet do 20 zaginięć.
Ale to z powodu nieuwagi, czy pijaństwa rodziców?
Różnie. Nie można generalizować, ale najczęściej było to spowodowane nieuwagą.
I rodzice dziecka, które zgubi się na plaży, najpierw biegną do ratownika?
Apelujemy do rodziców, aby się do nas zwracali. Zawsze na początku pytamy, gdzie dziecko było ostatni raz widziane: w wodzie, czy na lądzie. Jeżeli na lądzie, to dla nas jest to bardzo komfortowa sytuacja, bo wiem, że prędzej czy później się znajdzie. Natomiast jeśli w wodzie, to nie wiemy, co się stało. Wówczas rozpoczynamy akcję poszukiwawczo-ratowniczą i to się wiąże z dość dużym wysiłkiem. Musimy też opuścić swoje stanowiska pracy.
Ostatnio w gąszczu parawanów ratownicy ustawiają własne, tworząc z nich korytarze bezpieczeństwa.
Robimy sobie takie "przedpola", byśmy mieli swobodny dostęp do wody. Często też prosimy wczasowiczów, żeby odeszli od linii brzegowej. Ale zwykle jest to walka z wiatrakami. Czasami ludzie stoją i patrzą się, jak sarny przy drodze.
Korytarze bezpieczeństwa wymusił tzw. "parawaning"?
To z natłoku turystów. Jak są fale upałów, to ludzie chcą rozlokować się przy wodzie. Z jednej strony dobrze, bo rodzice mogą mieć na oku swoje pociechy. A jeśli chodzi o parawaning, to sądzę, że wynika on z tego, że ludzie przestali ze sobą rozmawiać. Kiedyś to zupełnie inaczej wyglądało. Wczasowicze na plaży integrowali się, a teraz każdy chce żyć we własnym plemieniu.
Ludzie faktycznie przychodzą dużo wcześniej, by zarezerwować sobie miejsce na plaży?
Dziś właśnie rozmawialiśmy, że ten sezon nie jest wyjątkowo udany. W tym roku ludzie zdecydowanie później przychodzą na plażę.
Od kwietnia w Polsce utopiło się ponad 200 osób. Ile akcji dziennie przeprowadzacie?
Też się nad tym zastanawiałem, bo mimo tej pogody mamy takie statystyki. Dziennie podejmujemy około 50 akcji i od 3 do 5 wydarzeń na wodzie. Są też dni, kiedy nic się nie dzieje, bo jest deszczowo.
Wtedy ratownik oddycha z ulgą?
Tylko, kiedy jest brzydka pogoda, to pojawiają się sztormy. Jeśli wówczas udzielamy pomocy, to niebezpieczeństwo jest dużo większe. Mimo wszystko ludzie wchodzą do wody. Nawet, gdy widzą tablicę i my ich upominamy, to słyszymy: "nic mi kolego nie możesz zrobić". Czasami używają mocniejszych słów.
To chyba mało wdzięczna i opłacana praca, przynajmniej w Polsce, skoro tylu ratowników wyjeżdża na Zachód?
W tym roku ta sytuacja trochę się zmieniła. A to dlatego, że weszła ustawowa płaca minimalna i stawki za godzinę się zwiększyły (13 zł brutto za godzinę). Jednak wciąż ratownik jest jednym z zawodów słabo opłacanych. Z drugiej strony, kiedy zmieniły się przepisy, ratownikiem może być tylko osoba pełnoletnia. Poza tym, jest to praca typowo sezonowa. Ci, którzy chcą zarobić, wybierają kraje Europy Zachodniej, gdzie jadą nawet na zbiór owoców. W tej chwili priorytetem nie jest pomaganie ludziom, a zarabianie pieniędzy. To już nie jest taki zawód jak kiedyś.
Od 15 lat jest Pan ratownikiem, z wykształcenia historykiem, nie miał Pan pokusy, by się przekwalifikować?
Od czerwca do września jestem w pracy codziennie przez 12 godzin. Ta praca wymaga wielu wyrzeczeń, pieniądze też nie są wyjątkowo wielkie za odpowiedzialność, jakiej się od nas wymaga. Ja zajmuję się jeszcze innymi rzeczami, łączę kilka prac.
Gdyby pracował Pan tylko jako ratownik, to ciężko byłoby się utrzymać?
Ciężko, nawet na takim średnim poziomie. Do średniej krajowej trochę by zabrakło.