Do tej pory myślałam, że świadomość konwencji jest zawsze dobra i nam wszystkim koniecznie potrzebna – po to, żebyśmy nie bili się do krwi na prawdy objawione. Jak się okazuje świadomość konwencji jednak również stała się prawdą objawioną i mieczem obosiecznym, który w zależności o tego, czyje ręce go trzymają, albo broni uciśnionych albo ich dobija.
Konwencja to błogosławiona forma, czy też właściwość języka, która pozwala wywrócić go na nice i podważyć, wyjść poza to, co chce się powiedzieć i spojrzeć na to z boku, z góry, z ukosa. Konwencja ratuje język przed niekontrolowanym produkowaniem prawd, przed traktowaniem narzędzi opisu jako prawdy samej, przed kreowaniem fałszywych obiektywizmów.
Ucieczki i pułapki
Język, który nie jest świadomy swojej konwencji to język albo totalitarny albo głupi, to język ideologii i ignorancji. Dzięki temu, że mamy świadomość, że każdej treści nadajemy pewną formę, którą zawsze można rozebrać na części pierwsze, zanalizować i podważyć, możemy w ogóle wchodzić ze sobą w dyskusje. Ale konwencja to nie tylko wypowiedzi – to także nasz styl bycia, zbiór matryc naszego zachowania.
Naszą tożsamość przecież również wpisujemy w pewne konwencje. Nasza płeć kulturowa jest konwencją, nasza rola społeczna jest konwencją, nasz wizerunek nią jest. Świadomość konwencji zawsze kojarzyła mi się z uwalnianiem, z odczepianiem od balastu wiecznej spójności, od status quo, ratowała przed zawierzeniem schematowi. A żonglerka konwencją wydawała mi się umiejętnością, która pozwala wyjść nienaruszonym z wielu pozornie przezroczystych sporów.
Partyzanci i porywacze
Żonglerka konwencją to czynność, która jest anarchiczna, umożliwia pozostawianie w wiecznym „poza”, w nieprzypisaniu. Dzięki obnażeniu konwencji słowo, które obraża, może stać się słowem, które wyzwala, jak w przypadku słowa queer, które zostało przyjęte przez grupę, którą wyjściowo miało stygmatyzować i stało się narzędziem pozytywnej identyfikacji. Zobaczenie wrogiej konwencji, wślizgniecie do jej dobrze strzeżonego zamku, porwanie stamtąd treści i włożenie jej w swój język, to walka podjazdowa, którą lubię najbardziej. To partyzantka, w której nieustannie bijemy się o znaczenie słów, prowadząc potyczki, organizując strategie i bijąc się o uczciwość i przyzwoitość.
Mapy i terytoria
Konwencja jest mapą – mapa być może nie istniejącego terytorium. Posiadanie tej mapy jest narzędziem władzy. Kto ma mapę, może ustalać, którędy puścić swoje wojska, żeby zawładnąć znaczeniem. Ci, którzy maja w rękach większość mamy, ustalają strategie, tworzą system – ci, którzy zdobywają jej fragmenty, ustalają doraźne taktyki, bronią przyczółków, działają na ślepo, z zaskoczenia. Mocno wierzę, że to może być skuteczne. Zawsze byłam po stronie małej galijskiej wioski, która opiera się najeźdźcy.
Sama świadomość konwencji nie sprawi jednak, że będziemy
Asteriksami. Może więc wyjście nienaruszonym ze sporu jest niehonorową sofistyką? W końcu czy nie jest to tchórzostwo, jeśli nie dostanę po głowie za moje poglądy, bo potrafię ładnie wyżonglować konwencją, w której je przedstawiam? Czy to nie jest ucieczkowe?
Nawiasy i chowanie głowy
Czy stawianie nawiasów uniemożliwia mi powiedzenie czegoś z pełnym przekonaniem, wzięcie czegoś na sztandary, pójście na demonstracje z transparentem? Czyli wreszcie – blokuje moją obywatelską postawę?
Czy, to że widzę siebie w konwencji osoby, która niesie na demonstracji transparent sprawia, że mniej jestem jej uczestnikiem, że tak naprawdę nie wierzę w mój transparent, czy wyklucza mnie to ze światopoglądowej wspólnoty? Sprawia, że nie potrafię nic zrobić, bo zawsze mam wymówkę, żeby wziąć siebie w nawias i nie zrobić nic?
Pajace i tricksterzy
To by było za proste. Świadomość konwencji też jest konwencją. Albo będziemy jej używać, żeby wszyscy mogli powiedzieć wszystko albo będziemy o niej myśleć tak, jakby była polem szachów, na której nikt nie może przesunąć nic bezkarnie. Na każdą akcję jest kontrakcja. Na każde przejęcie jest kontrprzejęcie. Żaden sens nie jest bezpieczny.
Nie chodzi o to, żebyśmy byli „pajacami” – chodzi o to, żebyśmy byli tricksterami. Trickster łączy górę z dołem, sacrum z profanum, bawi się i miesza, drwi z autoryterów. Nie jest jednak głupi ani prymitywny, choć czasem może się taki wydawać. Każda wspólnota potrzebuje trickstera, który przypilnuje, żeby żadna grupa nie miała monopolu na znaczenie i nie powiedziała, że ich i tylko ich konwencja jest prawdą.
Trickster przygląda się językowi, żeby nikt nie używał go bezkarnie i robi psikusy tym, którzy uważają, że zagarnęli go dla siebie. Takie żarty, jakie zostały nam ostatnio zaserwowane, chociaż mogłyby by być przejęciem pewnej konwencji – a nawet zakładam, panowie z radia mogli mieć coś takiego na myśli – pokazały tylko, że panowie uważają, że cała mapa konwencji jest pod ich panowaniem, że to oni narzucają, co jest śmieszne, a co nie. I nie za bardzo zastanawiają się, kto dostanie rykoszetem. Okazało się jednak również, że panowie nie mają monopolu na polski dowcip. Na ołtarzu ich porażki nie poświęcałabym jednak świadomości konwencji, żeby tam umarła i nie wracała.
Nie uważam, konwencja jest nam niepotrzebna, że nas paraliżuje i znieczula. Trzeba być tylko bardziej uważnym. Mamy przykłady, jak wypowiadają się ludzie, którzy uważają, że świadomość konwencji zawsze jest dobra. Są i tacy, którzy nigdy nawet nie zbliżyli się do tej świadomości. I jedna i druga postawa jest radykalna i niesprawiedliwa.
Nie powinno się dzielić świata na tych, którzy wierzą w polityczną poprawność i na tych, którzy z niej kpią, na tych którzy bronią świętości i je kalają, na tych, co mają gdzieś i na tych, którzy się troszczą. Trzeba siebie nieustannie sprawdzać. Sprawdzać, czy w świecie konwencji, nie będzie prawdziwych trupów. Nie potrzebujemy do tego kolejnej loży szyderców. Raczej niegrzecznego i etycznie zawziętego trickstera, który będzie pilnował, czy konwencja nie uwiera nikogo w bolesne miejsce. Trickstera jako sposobu myślenia, nie jako realnej osoby.
Żonglerka konwencją może być równie niebezpieczna jak obiektywizm. Świadomość konwencji może nas wyzwalać, chronić przez fundamentalizmem, fanatyzmem i głupim uporem, może jednak w niewłaściwych rękach stać się opresyjna, nie zaś emancypacyjna, wywrotowa dla porządku władzy. Można nie tylko zabierać bogatym i oddawać biednym – można też zabierać biednym, że więcej dać bogatym.
Asteriks & Co.
To prawda, jak piszą Karaś i Witkowska, że udawanie, że się nie zrozumiało przestało być ulubionym sportem Polaków – i jest to wielka wartość. To znaczy, że zaczynamy być prawdziwie obywatelskim społeczeństwem – takim, które nie da sobie wcisnąć żadnej ściemy, które nie da się omamić żadnym językiem, które nie tylko prześwietli czyjąś gadkę, ale także będzie potrafiło zareagować.
I róbmy tak częściej, coraz więcej. Bądźmy partyzantami. Opróżnijmy wszystkie loże szyderców – nie są nam potrzebni. Sami jesteśmy Asteriksem, Obeliksem i resztą walecznych Galów.