Twórcy "Gry o tron" przyzwyczaili nas do tego, że podróże są długie i męczące, nic nie jest proste, a pomoc nie zawsze przychodzi na czas. Jeśli coś dzieje się szybko i nieoczekiwanie, to jest to raczej śmierć w męczarniach niż efekt sprzyjających okoliczności. Wątki są ze sobą misternie połączone i nikt nie pojawia się w scenariuszu bez przyczyny. "Gra o tron" była zdecydowanie serialem dla cierpliwych, ale cierpliwość jest tu sowicie wynagradzana. Do ostatniego sezonu.
Taktyka na fast forward
Tak to prawda, kiedy oglądam kolejne odcinki "GoT" w myślach poganiam bohaterów – jedź tam, zaprzęgnij smoka, spierdzielaj przed zombiakami. Ale, drodzy scenarzyści, nie miałam tego na myśli naprawdę! Waszym zadaniem jest budowanie napięcia, przeciąganie mojej cierpliwości do granic możliwości, robienie nieoczekiwanych zwrotów. Ok, ostatnie zarzuty dotyczące wcześniejszych odcinków, że Jon Snow za szybko przypłynął z Północy na Smoczą Skałę były dęte. Ale po tym, co zaprezentowano w ostatnim odcinku, warto zakrzyknąć zmakaronizownym przysłowiem: wstrzymajcie swe konie! – drodzy scenarzyści. W ostatnich wątkach dzieje się tak dużo i tak nieprawdopodobnie szybko, że nawet smoki wydają się bardziej prawdopodobne niż prędkość przemieszczania się między Smocza Skałą a Murem. Zarzuty fanów dotyczą kilku kwestii.
Byle do Północy
Po pierwsze, skąd pomysł, żeby pchać się za mur po umarlaka i dlaczego zakładamy, że jeden umarlak ma przekonać Cersei do porzucenia ambicji i tronu na rzecz walki o wspólne dobro? Już nawet jej brat i facet w jednym Jamie zauważył, że do jego siostry raczej nie docierają racjonalne argumenty, a ona myśli głównie o zemście i tym, jak nie dać się smokom. Jej drugi brat też raczej zdaje sobie sprawę z jej (delikatnie rzecz ujmując) trudnego charakteru. Mimo wszystko, ekipa zmierza na Północ.
Na Północy natomiast następuje całkowite zagięcie czasoprzestrzeni. Umęczona drużyna, po długiej i wyczerpującej podróży przeplatanej nic nieznaczącymi dialogami łapie w końcu umarlaka, który jednak wzywa na pomoc swoich kumpli. Ci otaczają Jona Snowa i resztę na wysepce po środku zamarzniętego jeziora. Jest fatalnie, ale Gendry'mu udaje się czmychnąć i wykonuje iście maratoński bieg z miejsca kaźni pod sam mur, zajmuje mu to raptem kilka godzin. Ale i tak daleko mu do kruka, który z Muru do Smoczej Skały leci w tempie maila.
I kiedy osaczona przez bandę nieżywych gości ekipa Snowa dzielnie broni się – kurczę – naprawdę dzielnie – jest ich chyba z ośmiu vs. tysiące parakościotrupów – pojawia się Daenerys ze swoim dziećmi. Tutaj fabuła powoli zmierza w stronę popularnej kliszy fabularnej – zabili go i uciekł. Mimo że żadna logiczna przesłanka nie wskazuje na to, by tym razem Snow miał ujść z życiem, to nagle, ni stąd ni zowąd, pojawia się poczciwy wujaszek Benjen, który po raz kolejny ratuje członka swojej rodziny i zdobywa tym samym miano etatowego ratownika z Północy.
Z uczuciami ostrożnie
I o ile fabuła pędzi jak oszalała, a widzowie w pewnym momencie nie do końca orientują się, w jakim punkcie geograficznym znajdują się bohaterowie, to w kwestii rozwoju uczuć i namiętności scenarzyści zachowują duży umiar. I o ile w poprzednich sezonach związek Snowa i Daenerys byłby już czterokrotnie skonsumowany, o tyle w obecnych warunkach, nie wiadomo dlaczego twórcy dają sobie na wstrzymanie. Uścisk dłoni i kilka tęsknych spojrzeń, serio? Od kiedy GoT to Downton Abbey?
Jednak jakkolwiek sarkać i irytować się na nieporadność scenarzystów i palącą chęć przynajmniej częściowego domknięcia wątków przed końcem przedostatniego sezonu – nie sposób zaprzeczyć, że ten sezon rozgrzewa do czerwoności. I nadciągająca zima zupełnie tego nie zmienia.