Nastał trudny okres dla fanów "Gry o Tron". Na finałowy sezon poczekają dłużej niż zwykle. Zaplanowany jest na końcówkę przyszłego roku, ale jak znamy życie, pojawi się pewnie na początku 2019. Co robić, by nie obgryźć z nerwów paznokci do łokci? Po prostu sięgnijcie do książek George'a R. R. Martina. To siermiężna lektura, ale i swietny wypełniacz czasu. Dostarcza też mnóstwo wątków, których nie było w serialu, a są niezwykle ciekawe, pogłębiają bohaterów, rozbudowują cały świat i historię Westeros. I są niezapomniane, jak Tyrion jeżdżący na świni.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Napisz do mnie:
bartosz.godzinski@natemat.pl
Tak naprawdę od dwóch sezonów książka i serial to dwa oddzielne byty. Takie "równoległe rzeczywistości". O ile np. pierwszy sezon jest toczka w toczkę, rozdział po rozdziale, wierną adaptacji pierwszego tomu "Pieśni Lodu i Ognia", czyli właśnie "Gry o Tron", o tyle z każdym kolejnym odcinkiem wszystko zaczyna się rozjeżdżać, przeplatać, uzupełniać, okrajać. Dlatego czymś naturalnym dla fana jest chęć poznania obu historii. Jednak nawet mordercza wyprawa Jona Snowa za Mur nie równa się z trudem w przebrnięciu przez kilka tysięcy stron stron ciężkiego tekstu. Poniżej odkopałem stare zdjęcie, przedstawiające jak wygląda 3900 stron sagi w porównaniu do ludzików Lego. A i tak brakowało mi wtedy dwóch tomów, co więcej: dwa ostatnie cały czas powstają!
Każdy szanujący się fan zagryzie zęby i sięgnie po "Pieśń Lodu i Ognia", bo razem z serialem tworzą inne światy, co jest zarówno wadą jak i zaletą dla całego uniwersum Martina. Zaleta, bo czytając książkę i oglądając serial w większości nie spoilerujemy siebie sami. Nie ma też wymówki, że już znamy tę historię, więc nie musimy jej już czytać, bo wiemy jak się skończy. Zobaczymy, lub też nie, co by się wydarzyło, gdyby bohaterowie podejmowali inne decyzje. Wada jest taka, że serial odbiega od papierowego pierwowzoru, staje się bardziej przewidywalny, a scenariusz typowo telewizyjny. Zauważyliście, że od dawna nikt ważny nie został posłany do piachu? No właśnie, a na początku śmierć czyhała na każdym kroku. Nie wszyscy też zginęli, niektórzy nawet zmartwychwstali. Jeśli to nie zachęciło do lektury, to chociaż przeczytajcie poniżej co tracicie, a czego nie było w serialu D. B. Weissa.
Nieumarła Catelyn Stark
"– Nie może mówić – oznajmił mężczyzna w żółtym płaszczu. – Zbyt głęboko poderżnęliście jej gardło, cholerne skur***yny. Ale pamięta". Zamordowana przez Waldera Freya Catelyn Stark, żona Neda i macocha Jona Snowa w książce wcale nie umarła. To znaczy umarła, ale została przywrócona do żywych przez Berica Dondarriona (ten od płonącego miecza). Jako Lady Stoneheart szuka zemsty i odpłaca się pięknym za nadobne wszystkim, którzy zranili jej rodzinę w czasie Krwawych Godów i nie tylko. Dostaje się nawet... niezwyciężonej wojowniczce Brienne, która nie dopełniając złożonej przysięgi zostaje powieszona. To niezwykle szokujący i najbardziej znany niezekranizowany wątek, którego już nie zobaczymy w serialu, w którym to Dziewica z Tarthu ma się całkiem dobrze. Producenci serialu go wyrzucili, bo nie wnosił (póki co) za dużo do głównej fabuły, a stanowi raczej ciekawostkę, ale za to jaką!
Stannis to naprawdę ojciec roku
Na pewno oglądając produkcję HBO rzucaliście pod nosem przekleństwami skierowanymi w stronę Stannisa Baratheona. Czemu dopuścił do tak drastycznej śmierci swojej córki, którą tak rzekomo kochał? Bo twórcy serialu przyspieszają niektóre wątki, inne skracają, a niektóre postacie zmieniają. Celuloid rządzi się innymi prawami niż papier. Takie zabiegi są nieraz na korzyść serialu, bo przez to jest bardziej dynamiczny, niż książkowa saga, która z tomu na tom jest coraz bardziej nieczytelna przez namnożenie bohaterów i historii. Tak czy siak, w oryginale Shireen nie ginie na stosie, Stannis jest zimny, stanowczy i nie siedzi pod pantoflem Melisandre jak serialowy fanatyk religijny błagający czerwoną kapłankę o seks. Ba! Nadal żyje i możliwe, że jest reinkarnacją legendarnego wojownika Azora Ahaia, który uratuje całą krainę.
Wielka-mała miłość Tyriona
Wiecie, że w książce Tyrion i Daenerys jeszcze osobiście się nie spotkali? A było bardzo blisko! Uwielbiany przez wszystkich karzeł zdążył się już za to kolejny raz zakochać! W równie niewysokiej kobiecie o imieniu Grosik. Na początku go nienawidziła, bo uważała, że przez niego zginął jej brat, ale jak wiadomo to prosta droga miłości. Grosik należy do trupy karłów-komediantów, których występy polegają m. in. na szalonej jeździe na świni. W Meereen, Tyrion jako niewolnik Yollo miał stoczyć na arenie bój na świni... z lwem. Uwolniła ich Daenerys... i znikła. Oj dużo się działo, a cała awanturnicza historia karlej miłości, flirt małego Lannistera i farsa na nietypowym rumaku sprawiają, że zaczynamy darzyć Tyriona jeszcze większą sympatią.
Charyzmatyczny bard, a nie anonimowy buc
Serialowego Mance'a Raydera, który sprawiał wrażenie buca, prawie już nikt nie pamięta. Król za Murem, były zwiadowca Nocnej Straży pojawił się na dosłowną chwilę i zginął w płomieniach (popularna praktyka, by nikt się potem nie przemienił w zombie, choć nie wiadomo czy nie powróci). W książce jego historia jest o wiele bardziej rozbudowana, a sama charyzmatyczna, idealistyczna postać uwielbiana przez wielu fanów. Melisandre zaczarowała wszystkich tak, że wydawało się, że na stosie płonie Rayder. Tymczasem on pomagał Jonowi i z towarzyszami czmychnął do Westeros, udawał barda, by odbić... Aryę z Winterfell. Tak, tu też się zdziwiłem czytając wcześniej książkę, a potem oglądając serial. Sansa wcale nie wychodzi za Ramsaya, a wszystkie cierpienia, które jej zaserwował to serialowa "fikcja"! Arya zresztą też miała wyjść za psychopatę, przechytrzyli Boltonów podstawiając inną dziewczynę, której również współczujemy oprawcy. Wiedział o tym tylko Theon Greyjoy. Ten z kolei jako Fetor ma też kilka naprawdę interesujących rozdziałów.
Arya bez Twarzy o wielu twarzach
Początkowo nienawidziłem ciągnących się przez setki stron różnych przeobrażeń Aryi, gdy trenowała w gildii Ludzi Bez Twarzy. Jej serialowe skrytobójcze misje w Harrenhal były intrygująco pokazane, jednak w książce jest oczywiście jeszcze ciekawiej. Dodam, że nie ma tam ogólnie podziału na numery rozdziałów, lecz na postacie, z których perspektywy jest prowadzona akcja. I tak np. Arya występuje jako m.in. Cat znad Kanałów (kot, ale też skrót od imienia mamy), Ślepa Beth czy Łasica. I właśnie jako Łasica wcale nie prosi fenomenalnie przedstawionego Jaqena H’ghara o pomoc w ucieczce, ale sama sobie utorowała drogę... zupą z łasicy. W przebraniu służącej wylała ją na lannisterskich żołnierzy i korzystając z zamieszania po prostu wyrżnęła w pień strażników z udziałem Człowieka bez Twarzy. W serialu Arya zmieniła się i jest trochę "dziwna". W książce nie ma Aryi jako takiej, lecz opisywany jest zbiór osobowości.
Odstępstw od książek jest więcej. Okrojony jest wątek Żelaznych Ludzi i Utopionego Boga, nie ma Krwawych Komediantów, błazna Plamy, który cudem odratowany od śmierci, przepowiada przyszłość bełkotliwą mową "Krew głupka, krew króla, krew na dziewicy udach, ale łańcuchy dla gości i dla pana młodego, cuda, cuda, cuda", wilkory nie zmieściły się w budżecie. Postacie są też bardziej jednoznaczne zarówno pod względem charakteru, jak i orientacji seksualnej. Dodane zostały za to np. świetne perypetie Bronna i Jaimego, a sam serial wyprzedza w wielu miejscach "Pieśń". George Martin już podobno zdradził zakończenie producentom. Ciekawe, czy takie samo zawrze u siebie. A patrząc na to, jak się obija, wrzucając co chwilę zdjęcia na swoje profile, na książki trochę jeszcze poczekamy. Pisarzowi się nie spieszy, bo HBO wie, co ma kręcić, a on w sieci prowadzi swoisty "dziennik prokrastynacji".
Możliwe, że ostatnie dwa tomy wyjdą dopiero za kilka lat, bo tak przecież powstawały poprzednie części, nim zaczął się cały ten szał. I dobrze, nie przeszkadzajmy artyście przy pracy, bo mnogość wątków i postaci, które sam sobie wykreował, jest trudna do ogarnięcia pewnie nawet jemu samemu. "Moda na sukces" to przy tym pikuś! To kolejny powód dla, którego warto sięgnąć po arcydzieło Martina. Namęczycie się niemiłosiernie, bo nie jest to tak zgrabnie napisane jak "Władca Pierścieni", chyba nawet Sapkowski przy "Wiedźminie" miał lżejsze pióro, a ile pozostanie satysfakcji. I uwierzcie mi: ponad rok do kolejnego sezonu upłynie szybciej niż myślicie.