Było ich ponad tysiąc, nie z własnej winy do Kambodży polecieli skrajnie nieprzygotowani. To tam doszło do pierwszej bitwy z udziałem polskich żołnierzy po II wojnie światowej, a nie w – jak się często uważa – Karbali w Iraku. Dzisiaj ich wspomnienia wypłynęły na światło dzienne. I są bardzo różne: jedni przypominają o swoim bohaterstwie, inni, że jednak byli bandą pijaków pozarażanych chorobami wenerycznymi. – Po tej misji w Azji Wschodniej wybuchła największa w historii epidemia chorób wenerycznych – mówi w rozmowie z naTemat Piotr Głuchowski, autor książki "Pole Śmierci". Ale z jego wersją zdarzeń nie zgadza się wielu weteranów.
– Czekali na tę książkę, spodziewali się, że to będzie taka klasyczna apologia. Zresztą zdjęcia, które mi najczęściej udostępniali weterani, to właśnie z parad, musztr, mszy świętych, apeli, gdzie wszyscy stoją na baczność. Oni sami głównie takie zdjęcia udostępniają, które można nazwać pocztówkami z wakacji. Gdzieś przy murku, pomniku, przy moście, który sami zbudowali – opowiada Głuchowski. Jego książka przypomina misję polskich żołnierzy, o której dzisiaj już mało kto pamięta.
Oczywiście poza zainteresowanymi. I tak jak na wspominanych zdjęciach najpewniej chcieliby zapamiętać tę misję wszyscy, którzy w ramach sił ONZ trafili do Kambodży na początku lat dziewięćdziesiątych. Polski Kontyngent Wojskowy w Tymczasowej Administracji Organizacji Narodów Zjednoczonych w Kambodży (PKW UNTAC) stacjonował w tym azjatyckim kraju w latach 1992-93. Kambodża szykowała się do wyborów po upadku krwawego reżimu Pol Pota i zakończeniu wojny domowej. Jednym słowem – bohaterowie,. Choć zdecydowana większość poleciała tam zapewne po dolary. Za żołnierzy płaciła ONZ, a przypomnijmy, że mówimy o początku lat 90.
– Ale jak się poczyta wspomnienia, bo jest kilka publikacji, np. nieżyjącego pułkownika Kazimierza Zawilińskiego, który był tam dowódcą, to gdzieś tam wyziera ta nędza. Że nie było tego, tamtego, plutonu pocztowego, radiostacji, dowódca nie miał nawet samochodu, żeby zobaczyć, co robi oddział, bo nie było radia. Taki star (ciężarówka – red.) z radiostacją był jeden i jeździł od bazy do bazy, żeby każdy mógł zadzwonić do domu. A to nie raz trwało dwa dni. Bo nie było mostów, trzeba było rzeki przekraczać w bród. Wszystko w tej książce to tylko prawda – dodaje Głuchowski.
Bo to były ciężkie czasy. Polska armia po upadku bloku wschodniego była w całkowitej rozsypce. Przez kilkadziesiąt lat szykowana na wojnę z zachodem, niedoinwestowana musiała się odnaleźć w nowej rzeczywistości, gdzie na najbliższe lata było NATO.
Fragment książki "Pola Śmierci"
Jakby tego było mało, część kompanii pierwszej zmiany nie zabrała własnych radiostacji, przez co brak im kontaktu ze sztabem w Phnom Penh. Trudno w to uwierzyć, lecz dowódcy nie wiedzą, co robią podwładni. Jak przyzna potem we wspomnieniach Zawiliński: "...etatowy dowódca polskiego batalionu [w Phnom Penh] nie miał prawie wpływu na zakres i treść zadań wykonywanych przez podległe mu oddziały
[między innymi przez] brak systemu łączności dowodzenia w batalionie, a także brak etatowych środków transportowych (...)".
Czytaj: nie było ani łączności radiowej, ani samochodu, którym szef batalionu mógłby pojechać do bazy podległej mu kompanii.
Weterani najpierw czekali, teraz nie mogą uwierzyć
Ale ta prawda, o której mówi Głuchowski, nie odpowiada wielu weteranom tamtej misji. Niektórzy wręcz przekonują, że autor mija się z prawdą. W końcu go tam nie było. Wystarczy zajrzeć na grupę facebookową "Zabujani w Kambodży", która skupia misjonarzy. Jest otwarta dla wszystkich, choć co chwilę padają apele, aby ją zamknąć. Ale póki jest otwarta, dowodów niezadowolenia nie trzeba szukać zbyt długo.
"Dla pana śmiesznego autora książki o Kambodży, tam też się pracowało i to w bardzo trudnych warunkach", czy "Panie Głuchowski proponuję poczytać sobie, a nie pisać i opowiadać banialuki. Oto cała prawda" – taki komentarz pada pod postem przywołującym wywiad z majorem Andrzejem Flisiukiem z 1992 roku w "Sztandarze Młodych". Mało? "Etyka dziennikarska nie dotyczy Pana Piotra Głuchowskiego z Gazety Wyborczej" – pisze inny weteran. "Widząc te teksty z książki aż nóż się w kieszeni otwiera. Niestety, aby była sprzedaż, musi być afera" – dodaje kolejny.
Takie posty mnożą się w całej grupie.
– Dowiedzieliśmy się, że powstaje książka. Ja byłem przezadowolony. Bo jakby nie było, minęło 25 lat, od tamtego czasu nie mieliśmy praktycznie nic. W porozumieniu z dwoma kolegami otworzyliśmy tę stronę (na Facebooku – red.) – wspomina Piotr Oller, administrator grupy na Facebooku poświęconej weteranom misji.– Zadowolenie było olbrzymie, potem zaczęło się tonować, gdy pojawiły się pierwsze artykuły. Tytuł jest o nieznanej bitwie Polaków, ale czytając książkę odnosi się wrażenie, że o coś innego się rozchodzi – dodaje.
Rzeczywiście: z książki wyziera nie tylko bohaterstwo polskich żołnierzy, którzy praktycznie bez broni mieli odeprzeć atak ze strony Czerwonych Khmerów. W oczy rzuca się jednak też fatalne przygotowanie misji czy epizody, do których wiele osób dzisiaj na pewno nie chce się przyznać. Polacy trafili do Kambodży praktycznie bez broni, wartownik stał przy bramie do bazy z kijem w ręku, przywiezione z Polski namioty pleśniały. Co chwilę wybuchały "skandale": a to trzeba było odbić pijanego żołnierza, a to zatuszować sprawę młodej, bezbronnej i zabitej Khmerki. Wymieniać można bez końca.
Fragment książki "Pola Śmierci"
– Mieliśmy właściwie wszystko oprócz broni – opowie potem Tadeusz Florek, mechanik samochodowy. – W kraju nie słyszeliśmy o żadnych niebezpieczeństwach. Nie dali nam karabinów, jedynie po pistolecie.
Nawet te pistolety się nie przydają. Główny problem na miejscu to powszechna wśród polskich wojskowych nieznajomość angielskiego i pustynne temperatury. Stary i gaziki sowieckiej produkcji nie mają
klimatyzacji, tapicerki ze sztucznego tworzywa kleją się w upałach do pleców i tyłków. Dla odmiany w nocy, gdy temperatura spada do kilku stopni, trudno spać w nieogrzewanych namiotach. Misjonarze nocują więc w kabinach samochodów przy włączonych silnikach albo
pracują pod gwiazdami, a sypiają w dzień.
Zresztą nasi podobno jeszcze w kraju więcej nasłuchali się o... rekinach, niż o Czerwonych Khmerach. Ktoś mógł być gotów pomyśleć, że leci na płatne wakacje.
W Iraku i Afganistanie mieli łatwiej
Tamto nieprzygotowanie dobrze pamięta inny uczestnik misji – Wiesław Nasarzewski. – Mi było wstyd, jak byliśmy przygotowani do misji. Jaja obtarte, spodenki sami sobie kupowaliśmy (wygodniejsze, od miejscowych – red.), sami kupowaliśmy moskitiery, takie jak tubylcy mieli. Klimy żadnej, gorąco i duszno jak cholera. Na innych misjach przykładowo dozory robili do dźwigów. Ja pracowałem na dźwigu bez ograniczników. Ale czułem się dobrze, bo jak wracałem do kraju, to 50 osób ciągle coś ode mnie chciało – wspomina.
Ale to chyba jedyny punkt, w którym całkowicie zgadza się z Głuchowskim. Bo cała reszta go obraża. – Wśród policji są złodzieje i policjanci. Wśród księży też. I jakiś epizod nie może zaważyć na tysiącu ludzi moim zdaniem. Czy ktoś tam chorował, czy nie. Tam nie mógł ktoś pięć razy zachorować na kiłę (w książce pojawia się wątek żołnierza, którego wielokrotnie trzeba było wozić do szpitala w Phnom Penh, bo ciągle łapał choroby weneryczne – red.). Można ją niezaleczyć i może się ciągnąć, ale pięć razy zachorować? Osoba, która takie coś mówi, jest nieprawdomówna. Jak można zachorować tak często? Choroba się długo rozwija, a nieraz jest ukryta – gorączkuje się.
– Jesteśmy wszyscy wrzuceni do jednego gara. Że kończyliśmy pracę, ubieraliśmy się w ubrania cywilne i szliśmy w tan. A tam po prostu trzeba było być. Ja wiem, że autor był w Kambodży, widział to, ale co innego pojechać teraz na wycieczkę, a co innego być tam na misji i zaczynać praktycznie wszystko od zera. Gdyby nie nasza misja przygotowawcza, która pojechała wcześniej, byłaby już zupełna tragedia. Tak chociaż było się gdzie położyć – mówi z kolei Piotr Oller.
Jako weteran tamtej misji Oller uważa, że autor nie wysłuchał relacji wystarczającej liczby osób. – Ot tak niewielu ludzi (ich spis jest na końcu książki, to grupa ośmiu osób – red.) została wzięta opinia. Na temat tej misji, tych walk. Punkt widzenia każdego z nas jest inny. Byliśmy w różnych obozach. Ale wszyscy tam byliśmy na tej misji, odczuwaliśmy tę samą temperaturę i te same zagrożenia. Nikt nie pisze, że wszędzie były miny. Żeby się wysikać w trasie jako kierowca ciężarówki wchodziłem na kabinę, bo nie można było nigdzie zejść. Bo wszedzie były miny. Nie ma pokazanej naszej ciężkiej pracy – kontynuuje.
Fragment książki "Pola Śmierci"
Kolejny problem: kłótnie w oddziałach. Kiedy żołnierz nie stoi na
warcie, nie prowadzi auta albo nie przenosi pakunków – powinien odpoczywać. Wyspać się, wziąć prysznic, pomachać hantlami czy pooglądać coś na wideo. Tanie prostytutki i tani alkohol powodują jednak, że nasi w wolnym czasie upijają się i intensywnie kopulują.
Sierżant Krzysztof Kamiński z pierwszej zmiany: – Wielu z nas
uciekało w alkohol. Z powodu biedy kupowaliśmy jakieś samogonki od miejscowych.
Tylko w małej bazie w Stung Treng mieszkają jednocześnie cztery prostytutki, najmłodsza w wieku szkolnym. Wkrótce zaczynają
się mniejsze i większe afery: o dziewczyny, o niespłacone pożyczki, o skradzioną wódkę. Dochodzi do bójek.
Te oskarżenia o rozwiązłość kontyngentu zbywa też Nasarzewski: – Byłem w Czadzie, koło nas było więcej kobiet niż mężczyzn, ale to nie znaczy, że coś się tam działo. Musieliśmy uważać. Byłem w Libanie, też mieliśmy kontakt z ludnością cywilną. I tak samo w Kambodży. Niektórzy mieli większy kontakt, niektórzy mniejszy. Ja np. wieczorami wychodziłem na spacer, szliśmy we dwóch-trzech, ale co ważne, tam nie było takich barów jak u nas. Był brud, smród i ubóstwo, stały takie paliki i oni wszystko mieli w puszkach w lodzie wstawione. I sprzedawali to. Ile my wychodziliśmy, 10-15 metrów za bramę? Śmialiśmy się i uczyliśmy khmerskiego. Przychodziła któraś godzina i wracaliśmy.
– Niby byliśmy taką zbieraniną, gdzie każdy mógł pojechać i zrobić to co my, to jest wierutna bzdura. Niech ktoś tam pojedzie na tydzień, ubierze nasze buty i mundury, poradzi sobie bez wody, jedzenia, miejsca do załatwiania. Ciekawe jakby sobie poradził w temperaturze powyżej 40 stopni. A do tego trzeba było jeszcze wykonywać zadania mandatowe. To my, Polacy, byliśmy odpowiedzialni za logistykę. Bez nas nic by nie działało – broni siebie i kolegów Oller.
A podobno było nawet gorzej
Sam Piotr Głuchowski reakcją weteranów wydaje się być co najmniej zakłopotany. Tym bardziej, że sam ma misjonarzy za bohaterów. A do ich wszelkich działań wykazuje zrozumienie.
– Ja ich doskonale rozumiem. Sam mam już pięćdziesiąt lat, mam jakieś doświadczenia. Wyobrażam sobie sytuację, kiedy za granicę, daleko od rodzin i w ogóle Polski, wyjeżdżają grupy po stu czy dwustu facetów. Jadą do kraju, gdzie zarabiają jedni 250, a inni 500 dolarów (część pieniędzy zabierało MON, co nie podobało się żołnierzom – red.), a butelka whisky, miejscowej berbeluchy, kosztuje dolara, dziewczyna dwa dolary, a na całą noc trzy dolary. Jak śpiewał Jacek Kaczmarski, "troski żołnierzy te same są od lat". Też by mi zależało, żeby podkreślić, że to nie jest sprawa tylko polskiego kontyngentu. Po tej misji w Azji Wschodniej wybuchła największa w historii epidemia chorób wenerycznych, właśnie po tej misji. Pojechało na nią 15 tys. wojskowych i drugie tyle policjantów z całego świata. To nie jest tak, że tylko Polacy pili i mieli przygody w burdelach – tłumaczy.
W jego ocenie bohaterstwo Polaków nawet lepiej widać na tle warunków, które zastali w Kambodży. – To bohaterstwo może najlepiej wybrzmieć na tle tego bezhołowia, mizerii, tej biedy z nędzą, bałaganu, różnych wątpliwych moralnie zachowań. Ja tak sobie umyśliłem konstrukcję tej książki celowo. To, że jakiś oddział wojska obronił się przed oddziałem rebeliantów, to nie jest jeszcze niesamowite. To się dzieje na całym świecie cały czas. Ale to nie tyle wojskowi, co pracownicy wojska. Nieprzygotowani, nieuzbrojeni, nieubrani, często niedożywieni. I tak dalej i tak dalej. Ale jak to często bywa w Polsce, jak trzeba się wykazać odwagą, to jednak się to stało.
Fragment książki "Pola śmierci"
Polpotowcy nadciągają. Pocisk z granatnika nasadkowego eksploduje w samym centrum bazy. Rozrywa gruby na dwa palce kabel elektryczny, lampy gasną. Spadają granaty kulkowe. Po eksplozji każdego setki stalowych patronów dziurawią wszystko wokoło: namioty, zaparkowane w bazie
samochody, zbiorniki z wodą. Zwykły granat wpada przez brezentowy dach do magazynu. Gdy wybucha wewnątrz, biały namiot chwilę świeci.
– W pierwszym od wojny starciu bojowym Wojska Polskiego dowodziłem w majtkach. Na samym początku. Bo kanonada zerwała mnie z łóżka – powie mi później dowódca bazy, były komandos z Dziwnowa i Lublińca, trzydziestoośmioletni wówczas major Wiesław Słoniewski.
(...)
Godzina czwarta pięćdziesiąt pięć. Kule świszczą przy uszach, co znaczy, że atakujący już się wstrzelali w cel. Jeden z Polaków odpala zza worów z piachem białą flarę. W jej świetle widać kucających i pełznących w stronę ogrodzenia partyzantów. Czarne stroje – ni to mundury, ni dresy – na głowach kaszkiety. Jeden właśnie składa się do strzału. Krzemiński rzuca za druty ręczny odłamkowy RG 42. Napastnik wylatuje w powietrze jak kłębek szmat. Banglijczycy – z dużego kalibru – rozpruwają trzech innych. Widok jest potworny, choć
łaskawa ciemność i tak skrywa szczegóły: wyrwane pociskami trzewia, odsłonięte kości, bryzgi krwi. Trafieni nieruchomieją, a mimo to czerwoni – zaprawieni w bojach – wciąż podchodzą bliżej linii koncertiny.
Zresztą jak przyznaje, wiele pikantnych szczegółów w i tak gorącej książce po prostu... pominął. – Ja sporo odciąłem i paradoksalnie wiele rzeczy krępujących. Albo podałem je zdawkowo. Żeby tego brudu nie było za dużo. Żeby zachować tę proporcję nędzy do bohaterstwa. Ale tam jest znana wśród misjonarzy sprawa pobicia i zgwałcenia khmerskiej dziewczyny przez misjonarza. Był różne wydarzenia, które nie przynoszą bohaterstwa. Pan Słoniewski (jeden z rozmówców autora książki – red.) często mówił wprost, z nazwiska. Ten był alkoholikiem, wysłałem go do domu, ten 6-krotnie był wieziony do szpitala w Phnom Pehn, bo przynosił chorobę weneryczną z miasta. Pułkownik pamiętał nazwiska, a ja ich celowo nie podawałem, żeby nikogo nie wskazywać palcem. Przecież mnie tam 30 lat temu nie było. To tylko relacja pułkownika, on się może pomylić – wyjaśnia.
I dodaje: – Na misji była próba, tego wątku nie umieściłem, była próba założenia związku zawodowego. Chodziło oczywiście o forsę, o brakujące pieniądze, które wypłacał ONZ od głowy, a które nie wszystkie trafiały do kieszeni żołnierzy i pracowników cywilnych.
Ale weteranów będzie mu ciężko przekonać. – Na pewno znaleźliby się ludzie, którzy mieliby czego się wstydzić, ale byli też taki, którzy nie mieli czego. A wszystkich wsadzili do jednego worka – mówi Nasarzewski.
– Są ludzie, którzy byli tam, strzelali do tych ludzi, widzą, że jest to inaczej opisane. A oni mają filmy, zdjęcia – dopowiada Oller. Ale ostatecznie za książkę dziękuje. – Jestem bardzo wdzięczny autorowi, że temat został poruszony, tej bitwy w ogóle. Do tej pory to rozchodziło się tak, że pierwsza potyczka to była Karbala. Ja nawet prowadząc tę stronę próbowałem naświetlić tę sprawę, że coś takiego było, że żołnierze polscy walczyli, ale zainteresowania nie było żadnego. Dopiero teraz, jak powstała książka, coś się dzieje – zwraca uwagę. Tylko że wielu weteranów teraz jednak wolałoby, żeby jej po prostu nie było. Bo tak po ludzku nietrudno zrozumieć ich żal:
Fragment książki "Pola śmierci"
[Kolejny misjonarz] dostał od żony list, że jeśli natychmiast nie
wróci, ona składa pozew o rozwód. Żołnierz chciał wracać. Złożył
stosowne pisma. Ale (...) pojawił się problem: kto zapłaci za jego bilet? Nie otrzymał zgody. Kilka dni później się powiesił.
O innym wszyscy wiedzieli, że przeżywa głęboki stres. Powiedział kolegom, że na wypadek, gdyby coś się z nim stało, pozostawia
im adresy swojej rodziny. I rzeczywiście, próbował popełnić samobójstwo. Chciał sobie strzelić w serce, ale broń odbiła i pocisk trafił w obojczyk. Odratowano go, ale (...) polski lekarz zwlekał z transfuzją. W końcu życie rannemu Polakowi uratowali Francuzi z Legii Cudzoziemskiej. (...) Żołnierzom nie przekazano informacji, że mają możliwość spędzenia urlopu w nadmorskim ośrodku ONZ, że loty w obie strony do Hongkongu, Bangkoku czy Singapuru są dla nich darmowe. Zresztą jeszcze w kraju zabrano im paszporty”.
Nawet jak takie epizody były, to mógł je umieścić w środku, trudno. Ale ten początek to seksualna reklama. Każdy weźmie i będzie się doszukiwał opowiadań z pierwszych dwóch kartek. To jest jak erotyk. Co będzie, co będzie? Ja tam byłem, miałem 30 lat, dwójkę dzieci, tęskniłem. Owszem, mieliśmy problemy z żołnierzami służby czynnej. Ale w Polsce jak dostawali żołd to też pierwszy tydzień chlali, a potem jak się pieniądze kończyły, to już był spokój. A ja miałem kierowców, musiałem ich pilnować. A tam był tańszy alkohol. Choć ja zasadniczo niepijący jestem. Nie nauczyłem się w wojsku ani chlać, ani palić.
Piotr Oller
Weteran misji w Kambodży
Jak można wszystkich do jednego gara wciągnąć. Że wszyscy pili i się narkotyzowali, chodzili do burdeli? To ludzi boli. Wiele rzeczy nie ukazuje się na naszej stronie, piszemy między sobą. Ludzie opowiadają mi, co ich najbardziej boli. Zaszufladkowanie. Że non stop chlaliśmy i nic innego po szesnastej nie robiliśmy.