
Jakby tego było mało, część kompanii pierwszej zmiany nie zabrała własnych radiostacji, przez co brak im kontaktu ze sztabem w Phnom Penh. Trudno w to uwierzyć, lecz dowódcy nie wiedzą, co robią podwładni. Jak przyzna potem we wspomnieniach Zawiliński: "...etatowy dowódca polskiego batalionu [w Phnom Penh] nie miał prawie wpływu na zakres i treść zadań wykonywanych przez podległe mu oddziały
[między innymi przez] brak systemu łączności dowodzenia w batalionie, a także brak etatowych środków transportowych (...)".
Czytaj: nie było ani łączności radiowej, ani samochodu, którym szef batalionu mógłby pojechać do bazy podległej mu kompanii.
Ale ta prawda, o której mówi Głuchowski, nie odpowiada wielu weteranom tamtej misji. Niektórzy wręcz przekonują, że autor mija się z prawdą. W końcu go tam nie było. Wystarczy zajrzeć na grupę facebookową "Zabujani w Kambodży", która skupia misjonarzy. Jest otwarta dla wszystkich, choć co chwilę padają apele, aby ją zamknąć. Ale póki jest otwarta, dowodów niezadowolenia nie trzeba szukać zbyt długo.
– Mieliśmy właściwie wszystko oprócz broni – opowie potem Tadeusz Florek, mechanik samochodowy. – W kraju nie słyszeliśmy o żadnych niebezpieczeństwach. Nie dali nam karabinów, jedynie po pistolecie.
Nawet te pistolety się nie przydają. Główny problem na miejscu to powszechna wśród polskich wojskowych nieznajomość angielskiego i pustynne temperatury. Stary i gaziki sowieckiej produkcji nie mają
klimatyzacji, tapicerki ze sztucznego tworzywa kleją się w upałach do pleców i tyłków. Dla odmiany w nocy, gdy temperatura spada do kilku stopni, trudno spać w nieogrzewanych namiotach. Misjonarze nocują więc w kabinach samochodów przy włączonych silnikach albo
pracują pod gwiazdami, a sypiają w dzień.
Tamto nieprzygotowanie dobrze pamięta inny uczestnik misji – Wiesław Nasarzewski. – Mi było wstyd, jak byliśmy przygotowani do misji. Jaja obtarte, spodenki sami sobie kupowaliśmy (wygodniejsze, od miejscowych – red.), sami kupowaliśmy moskitiery, takie jak tubylcy mieli. Klimy żadnej, gorąco i duszno jak cholera. Na innych misjach przykładowo dozory robili do dźwigów. Ja pracowałem na dźwigu bez ograniczników. Ale czułem się dobrze, bo jak wracałem do kraju, to 50 osób ciągle coś ode mnie chciało – wspomina.
Nawet jak takie epizody były, to mógł je umieścić w środku, trudno. Ale ten początek to seksualna reklama. Każdy weźmie i będzie się doszukiwał opowiadań z pierwszych dwóch kartek. To jest jak erotyk. Co będzie, co będzie? Ja tam byłem, miałem 30 lat, dwójkę dzieci, tęskniłem. Owszem, mieliśmy problemy z żołnierzami służby czynnej. Ale w Polsce jak dostawali żołd to też pierwszy tydzień chlali, a potem jak się pieniądze kończyły, to już był spokój. A ja miałem kierowców, musiałem ich pilnować. A tam był tańszy alkohol. Choć ja zasadniczo niepijący jestem. Nie nauczyłem się w wojsku ani chlać, ani palić.
Kolejny problem: kłótnie w oddziałach. Kiedy żołnierz nie stoi na
warcie, nie prowadzi auta albo nie przenosi pakunków – powinien odpoczywać. Wyspać się, wziąć prysznic, pomachać hantlami czy pooglądać coś na wideo. Tanie prostytutki i tani alkohol powodują jednak, że nasi w wolnym czasie upijają się i intensywnie kopulują.
Sierżant Krzysztof Kamiński z pierwszej zmiany: – Wielu z nas
uciekało w alkohol. Z powodu biedy kupowaliśmy jakieś samogonki od miejscowych.
Tylko w małej bazie w Stung Treng mieszkają jednocześnie cztery prostytutki, najmłodsza w wieku szkolnym. Wkrótce zaczynają
się mniejsze i większe afery: o dziewczyny, o niespłacone pożyczki, o skradzioną wódkę. Dochodzi do bójek.
Jak można wszystkich do jednego gara wciągnąć. Że wszyscy pili i się narkotyzowali, chodzili do burdeli? To ludzi boli. Wiele rzeczy nie ukazuje się na naszej stronie, piszemy między sobą. Ludzie opowiadają mi, co ich najbardziej boli. Zaszufladkowanie. Że non stop chlaliśmy i nic innego po szesnastej nie robiliśmy.
Sam Piotr Głuchowski reakcją weteranów wydaje się być co najmniej zakłopotany. Tym bardziej, że sam ma misjonarzy za bohaterów. A do ich wszelkich działań wykazuje zrozumienie.
Polpotowcy nadciągają. Pocisk z granatnika nasadkowego eksploduje w samym centrum bazy. Rozrywa gruby na dwa palce kabel elektryczny, lampy gasną. Spadają granaty kulkowe. Po eksplozji każdego setki stalowych patronów dziurawią wszystko wokoło: namioty, zaparkowane w bazie
samochody, zbiorniki z wodą. Zwykły granat wpada przez brezentowy dach do magazynu. Gdy wybucha wewnątrz, biały namiot chwilę świeci.
– W pierwszym od wojny starciu bojowym Wojska Polskiego dowodziłem w majtkach. Na samym początku. Bo kanonada zerwała mnie z łóżka – powie mi później dowódca bazy, były komandos z Dziwnowa i Lublińca, trzydziestoośmioletni wówczas major Wiesław Słoniewski.
(...)
Godzina czwarta pięćdziesiąt pięć. Kule świszczą przy uszach, co znaczy, że atakujący już się wstrzelali w cel. Jeden z Polaków odpala zza worów z piachem białą flarę. W jej świetle widać kucających i pełznących w stronę ogrodzenia partyzantów. Czarne stroje – ni to mundury, ni dresy – na głowach kaszkiety. Jeden właśnie składa się do strzału. Krzemiński rzuca za druty ręczny odłamkowy RG 42. Napastnik wylatuje w powietrze jak kłębek szmat. Banglijczycy – z dużego kalibru – rozpruwają trzech innych. Widok jest potworny, choć
łaskawa ciemność i tak skrywa szczegóły: wyrwane pociskami trzewia, odsłonięte kości, bryzgi krwi. Trafieni nieruchomieją, a mimo to czerwoni – zaprawieni w bojach – wciąż podchodzą bliżej linii koncertiny.
[Kolejny misjonarz] dostał od żony list, że jeśli natychmiast nie
wróci, ona składa pozew o rozwód. Żołnierz chciał wracać. Złożył
stosowne pisma. Ale (...) pojawił się problem: kto zapłaci za jego bilet? Nie otrzymał zgody. Kilka dni później się powiesił.
O innym wszyscy wiedzieli, że przeżywa głęboki stres. Powiedział kolegom, że na wypadek, gdyby coś się z nim stało, pozostawia
im adresy swojej rodziny. I rzeczywiście, próbował popełnić samobójstwo. Chciał sobie strzelić w serce, ale broń odbiła i pocisk trafił w obojczyk. Odratowano go, ale (...) polski lekarz zwlekał z transfuzją. W końcu życie rannemu Polakowi uratowali Francuzi z Legii Cudzoziemskiej. (...) Żołnierzom nie przekazano informacji, że mają możliwość spędzenia urlopu w nadmorskim ośrodku ONZ, że loty w obie strony do Hongkongu, Bangkoku czy Singapuru są dla nich darmowe. Zresztą jeszcze w kraju zabrano im paszporty”.