Po pierwsze: świeże ziemniaki. Po drugie: podwójne smażenie. Po trzecie: unikatowy sos. Po czwarte: gdzie to kupić? Poznajcie i posmakujcie prawdziwych belgijskich frytek.
Pierwsze zapiski o frytkach pochodzą z XV wieku, oczywiście z Belgii. Piszę „oczywiście”, gdyż powinno być to jasne dla wszystkich. Z reguły jednak – nie jest.
Frytki w języku angielskim nazywają się French fries, co pozwala Francuzom zgłaszać pretensje do smażonych ziemniaków, najprawdopodobniej bezpodstawnie, gdyż francuskie są jedynie z nazwy, do dziś nie do końca wyjaśnionej. Belgowie natomiast, pewni swej wartości, głoszą historię, że w Walonii, w której płynie rzeka Meuse, zimą zamarznięta woda zabrała mieszkańcom ich podstawowe pożywienie –ryby. Zdesperowanym ludziom pozostały jedynie ziemniaki, które kroili w kształt rybek (ponoć temu zawdzięczają swój kształt) i smażyli na wołowym oleju. Fanatycy oryginalnej receptury zarzekają się, że współczesne odejście od zwierzęcego tłuszczu na rzecz roślinnego jest zbrodnią na ziemniaczanej świętości.
Belgijskie frytki smaży się dwa razy w różnych temperaturach. Tutaj znów głos zabierają tradycjonaliści, którzy zrzeszeni w narodowej unii frytkarskiej, zdecydowanie sprzeciwiają się przedmiotowemu traktowaniu przysmaku. Według nich tradycyjne jedzenie smażyć powinno się na wyczucie, gdyż frytki same informują kiedy są gotowe do spożycia charakterystycznym „śpiewem”. Całą historię tej przystawki możecie zwiedzić – dosłownie, w Muzeum Frytek w belgijskim miasteczku Brugia.
Polska, jeszcze zacofana w odkrywaniu smaków świata, frytki kojarzyła dotąd z popularnymi fast foodami, które wprowadzając mechanikę smażenia na głębokim oleju i bez żadnych dodatków (poza wątpliwej jakości ketchupem) zabijają smak oryginalnych frytek belgijskich. A te oryginalne, zwane Vlaamse friet, są nawet marką handlową i symbolem najwyższej jakości w Amsterdamie i Utrechcie.
Ostatnio zaczęło się to zmieniać. Pomiędzy budami z kebabami pojawiły się pierwsze stylowe kioski, w okienkach których można kupić oryginalne belgijskie przysmaki z różnymi ciekawymi sosami. W Belgii frytki są niemalże daniem narodowym, czymś tak oczywistym jak nasz przysłowiowy schabowy, ale czy mają szanse podbić polskie podniebienia?
Zacząłem szukać, gdzie w naszym kraju można kupić belgijski przysmak. W Warszawie powstało już kilka miejsc, m.in. Okienko na Polnej 22, które cieszy się dużym powodzeniem, ale nie sprzedaje świeżych frytek belgijskich, a odgrzewane, przywożone z Belgii. Innym miejscem jest bar na Przeskok 2, gdzie tanio można spróbować jak mniej więcej smakuje prawdziwy smażony ziemniak.
Gorzej z innymi miastami. Aga Kozak, znana entuzjastka kuchni, pierwszy raz belgijskie frytki w Polsce jadła około trzech lat temu, w Krakowie, na Starowiślnej. Belg, który związał się z Polką i przeniósł do naszego kraju otworzył pyszną kuchnię ojczystą w dawnym lumpeksie, co dodatkowo dodawało uroku całemu przedsięwzięciu. Niestety – mimo że ziemniaki zachowały swój tradycyjny charakter, a nawet były smażone na oryginalnym oleju wołowym, nie przetrwały próby czasu i lokal zamknął się jakieś dwa lata temu. Widocznie to jeszcze nie był ten moment.
A kiedy on nadejdzie? Widać po mieście stołecznym, że potencjał istnieje. Frytki belgijskie są niedrogie, sosy zachwycają swoimi smakami (kiedy ostatnio próbowaliście sosu o smaku prawdziwej brandy, z dodatkiem alkoholu?), a budki z okienkami są przyjemne, zwłaszcza w ciepłe, letnie dni.
Kozak po zamówieniu w Okienku porcji zapytała, czy majonez jest robiony na miejscu. Usłyszała, że „jeszcze tego by brakowało, żebyśmy majonezy robili!”. Dopóki podejście i podniebienia Polaków nie ulegną transformacji, a we wpisaniu w Google „gdzie można zjeść frytki belgijskie w Poznaniu” wyskakuje odpowiedź „na PKP” to nadal będziemy musieli zadowolić się mrożonkami, namiastkami szczęścia, które moglibyśmy dostać.