Jeśli ktoś kiedykolwiek zapyta ciebie, jak zdefiniowałbyś słowo „luksus”, pokaż mu ten samochód. Range Rover Velar to najlepszy przykład luksusu i wszystkich synonimów tego słowa, jakie przychodzą mi do głowy. Gdy chwilę nim pojeździsz, zdradzisz swoje marzenie o sportowym coupe. Przekonałem się o tym na własnej skórze.
Range Rover Velar to nowiutkie dziecko tego brytyjskiego koncernu. Projektanci nie poszli na żadne kompromisy i stworzyli coś tak, jakby nie musieli mieścić się w żadnym limicie. Ani pieniędzy, ani zdrowego rozsądku. O samym modelu pisaliśmy już przy okazji premiery, a teraz pokażemy 5 luksusowych i nietuzinkowych rozwiązań, które czekają na przyszłego właściciela tego cacka.
1. Klamki
Velar to samochód dla gadżeciarza, a gadżetem numer jeden są zdecydowanie klamki. A właściwie ich brak. Niesamowite, jak można oryginalnie i na nowo wymyślić rzecz, która – wydawałoby się – nie może już niczym zaskoczyć i właściwie nie budzi żadnych emocji. A jednak! W Velarze klamki chowają się w karoserii i zależnie od sytuacji automatycznie się wysuwają. Klik na pilocie (lub przycisku na klamce) i w okamgnieniu są już „na zewnątrz”. Co ciekawe, klamki nie chowają się jedynie, gdy wysiadasz z samochodu i zostawiasz go na parkingu. Znikają w drzwiach także w trakcie jazdy, co przykuwa ciekawskie spojrzenia. Projektanci pomyśleli także o awaryjnych sytuacjach i w razie potrzeby można ją łatwo „zdemontować”, by dostać się do tradycyjnego wejścia na klucz. Zastanawiające jest jednak, jak system będzie sprawdzał się przy kilkunastostopniowym mrozie.
2. Kierownica
W każdej sekundzie i przy każdym manewrze przypomina ci, że jedziesz czymś wyjątkowym. Gruba, mięsista, przyjemna w dotyku w nieoczywistym, jasnym kolorze z metalowym logotypem na samym środku. Wygląd to jedno, tu chodzi także o jej wielofunkcyjność. Po obu stronach mamy dwa, całkiem spore przyciski, którymi sterujemy wyświetlaczem za kierownicą. Mowa jednak nie o żadnym plastikowym badziewiu, ale multimedialnych panelach, które podświetlają się dopiero po włączeniu auta, a w razie potrzeby zmieniają wyświetlane „przyciski”. Ich opanowanie zajmuje dłuższą chwilę i po tygodniu jeżdżenia nadal nie miałem poczucia, że poruszam się tam sprawnie.
3. Ekrany
Gdy zobaczyłem virtual cockpit od Audi, byłem pod wrażeniem. Potem przyszedł Mercedes ze swoją nową klasą E i podwójnym, długaśnym ekranem złożonym z dwóch mniejszych. Range Rover postanowił to przebić i zaserwował nie jeden, nie dwa, a trzy wyświetlacze obłędnej jakości. Poza tym „standardowym” za kierownicą, gdzie możemy wyświetlać w różnych konfiguracjach wszystkie informacje, jakie się nam tylko zamarzy, mamy dwa kolejne, niezależne ekrany. Na środkowym panelu znajduje się wąski tablet i już sporo większy wyświetlacz poniżej.
Ciekawostka dotycząca tego pierwszego jest taka, że on sam „chowa” się na płasko w desce rozdzielczej. Wychyla się w momencie włączenia auta. Żeby było jeszcze lepiej, w ustawieniach możemy sobie regulować jego kąt nachylenia do 30 procent. Tutaj sterujemy multimediami i nawigacją lub internetem.
Największy wyświetlacz znajduje się pod tabletem. Sterujemy tam absolutnie wszystkimi ustawieniami samochodu, zarówno dotyczącymi trybów jazdy, jak i wnętrza auta. System działa bardzo płynnie i szybko, a podczas ustawienia nawigacji nie ma irytującego czekania aż oprogramowanie załapie, którą literkę kliknęliśmy. Jakoś wyświetlanych informacji jest bardzo dobra i najzwyczajniej w świecie... ładnie się prezentuje. Pomyślano o wszystkim, bo klimatyzację reguluje się pokrętłami – nie trzeba się przeklikiwać i spuszczać wzroku z drogi.
4. Masaże/fotele
Jeżdżenie tym autem nie męczy, ale jeśli po kilku godzinach za kierownicą chcecie trochę poprawić stan swoich pleców, z pomocą przychodzi masażer dla kierowcy i pasażera. Na – jakżeby inaczej – ekranie wybieramy, który odcinek pleców chcemy sobie pomasować, następnie natężenie w 5-stopniowej skali i... jazda. Przyjemne gniecenie tak długo, jak tylko chcemy. Dodatkowo podgrzewanie, wentylowanie i zaskakująco wygodne zagłówki, które przypominały trochę miękką poduszkę.
5. "To coś"
Bycie marką premium to jedno i nie zawsze wystarcza do zrobienia efektu „wow”. Do widoku Audi, Mercedesów czy BMW Polacy się już dawno przyzwyczaili. Co innego Range Rover, który cały czas jest marką nieco egzotyczną i nie tak popularną, jak konkurencja. To paradoksalnie wystarcza, by robić jeszcze większe wrażenie. Velar na ulicy bardzo zwraca uwagę. Jest duży, ale jednocześnie nie przytłacza swoją sylwetką. Przykuwa wzrok, bo nie jest czymś, co widzi się często. A już na pewno w przypadku tego modelu. Chwilę zajmuje zorientowanie się, co to w ogóle jest. Podkreśla status właściciela i bardzo wyraźnie daje do zrozumienia „bo mnie stać”. No właśnie, skoro jesteśmy przy pieniądzach. Ceny Velara zaczynają się od 240 tys. złotych (180-konny diesel), ale model, który widzicie na zdjęciach to najmocniejsza, bo aż 380-konna jednostka benzynowa. Tutaj jest już dużo drożej, bo od 430 tys. złotych.
Co ciekawe, akurat w tym przypadku nie warto przepłacać. Miałem okazję jeździć także 240-konną wersją Velara i biję się w pierś, bo tam czułem pewien niedosyt związany z mocą. Szkopuł w tym, że po tygodniu z 380-konną wersją wiem już, że w tym aucie nie o to chodzi. Tym po prostu nie chcesz jeździć szybko, ani dynamicznie. Wolisz raczej po prostu bezstresowo połykać kolejne tysiące kilometrów asfaltu. Zwłaszcza, że ten najmocniejszy wariant, ani nie był wyjątkowo żwawy, ani nie brzmiał tak, jak można by oczekiwać od takiego zestawu. No i pali jak smok, pełen bak - zgodnie z danymi z komputera pokładowego - starcza zaledwie na ok. 350 kilometrów.
Range Rover Velar to jeden z najbardziej luksusowych i eleganckich samochodów, jakimi miałem okazję jeździć. To SUV, dla którego – aż boję się powiedzieć to na głos – byłbym w stanie odłożyć swoje myślenie o sportowym coupe. Z tego brytyjskiego eleganta aż nie chce się wysiadać.