
Tych niezagojonych ran we wspólnej polsko-ukraińskiej historii jest wiele. Jedni robią wszystko, aby upamiętnić ofiary rzezi wołyńskiej i skazać na zapomnienie poszkodowanych w operacji "Wisła". Drudzy, walcząc o to, by trwała pamięć o akcji "Wisła", pomniejszają skalę ludobójstwa na Wołyniu. Jakby nie dało się pamiętać i o jednym, i o drugim. A takich niezabliźnionych ran jest więcej, o niektórych pamiętają tylko nieliczni. No bo kto słyszał o stalinowskiej akcji "H-T"? O operacji tej przypomina znawca Bieszczadów, reportażysta Krzysztof Potaczała w swojej najnowszej książce "To nie jest miejsce do życia".
To był rok 1951. Zaskoczeni? Przecież to już było 7 lat od momentu, gdy na wschodzie Polski zakończyła się wojna! Właśnie tak – wtedy znów przesiedlano ludzi. Owszem, odbywało się to zupełnie inaczej, niż to było w trakcie działań wojennych. I też inaczej, niż w czasie operacji "Wisła", w wyniku której od 1947 do 1950 roku z terenów południowo - wschodniej Polski na obszar tzw. Ziem Odzyskanych wojsko przewiozło prawie 150 tys. Ukraińców, Bojków czy Łemków. Ale operacja o kryptonimie "H-T" (Hrubieszów - Tomaszów) zdecydowanie nie zasługuje na zapomnienie. A pokolenie, które tę operację przeżyło na własnej skórze, powoli odchodzi.
W "To nie jest miejsce do życia" starałem się wszystkie te niezbyt znane wydarzenia przedstawić tak, żeby pokazać, iż nie był to wyłącznie dramat ludzi przesiedlanych z Sokalszczyzny na tereny ustrzyckie. To był również problem bieszczadzkiej społeczności rdzennej, głównie ukraińskiej, którą przesiedlono z gór w głąb Ukrainy, na suche, nizinne stepy. Nie chcę dowodzić, komu było lepiej, a komu gorzej. Każde przymusowe wysiedlenie jest dla ludzi tragedią. Odcięciem od korzeni.
Do dzisiaj widać, że przesiedeńcy znad Bugu i Sołokii, którzy mieszkają w rejonie Ustrzyk Dolnych, Czarnej czy Lutowisk nie zaakceptowali tej ziemi, nie przyzwyczaili się. Ci starsi, gdyby tylko mogli, to nawet dzisiaj spakowaliby się i wrócili do swojego Bełza czy Krystynopola (obecnie Czerwonogradu). Oni, gdy tu przyjechali w 1951 r., tygodniami a nawet miesiącami się nie rozpakowywali. Siedzieli na kufrach i walizach, a czasami na tych bagażach umierali.
Bełzianin Marian Bielański miał ledwie siedem lat, kiedy z matką wyszedł z wojskowej ciężarówki przed drewnianą chatą w pobliżu Strwiąża. – Był już wieczór, żołnierze świecili latarkami i tak nam pokazywali nasz nowy majątek. Po ich odjeździe usiedliśmy na tobołach w rogu izby, żeby jakoś doczekać ranka. No a jak już się rozjaśniło, zerwaliśmy się jak poparzeni. Dopiero teraz ujrzeliśmy całą nędzę tej chałupy: zawalony piec, zerwaną instalację elektryczną i posiekaną podłogę. Wyglądała tak, jakby jakiś szaleniec krok za krokiem uderzał w nią ostrzem siekiery, żeby nie zostawić ani jednej deski w całości. Wszędzie walały się fekalia, w kuchni leżał zabity kot, a ściany pomazane były krwią. Kolejne dwa zdechłe koty pływały w przydomowej studni. Nie uwierzyłem, że same się utopiły. Pluskwy zdzierali ze ścian motyką. Tylko takie narzędzie mieli pod ręką. A gdy wydawało się im, że już sobie poradzili, pojawiały się następne. I tak przez parę dni, dopóki nie wygrali z pasożytem. (...)
Na przykład Warzochowie z Bełza. Z dwoma innymi rodzinami dostali w Ustrzykach zamieszkaną przez szczury, na wpół przegniłą chałupę. – Na żeliwnym blacie kuchennego pieca leżały zaschnięte ludzkie odchody – opowiada Kazimierz Warzocha. – To nami wstrząsnęło. Chyba poprzednicy tam się nie załatwiali, tylko specjalnie rozrzucili to świństwo. Jakby chcieli nas upokorzyć, zostawić gówno zamiast chleba.
Ci, którzy co jakiś czas jeżdżą do Bełza, Waręża czy Uhnowa, mają pretensje do Ukraińców o to, że zajęli ich domy i mieszkają na ich ukochanej ziemi. Ale podobnie zachowują się Ukraińcy, którzy tu kiedyś mieszkali i przyjeżdżają na te tereny. Mają ogromny żal do Polski i Polaków. Mówią: to nasze rdzenne ukraińskie ziemie. Na Ukrainie ukazują się nawet książki głoszące, że to Polacy wypędzili stąd Ukraińców. A przecież to była decyzja Stalina.
