Tych niezagojonych ran we wspólnej polsko-ukraińskiej historii jest wiele. Jedni robią wszystko, aby upamiętnić ofiary rzezi wołyńskiej i skazać na zapomnienie poszkodowanych w operacji "Wisła". Drudzy, walcząc o to, by trwała pamięć o akcji "Wisła", pomniejszają skalę ludobójstwa na Wołyniu. Jakby nie dało się pamiętać i o jednym, i o drugim. A takich niezabliźnionych ran jest więcej, o niektórych pamiętają tylko nieliczni. No bo kto słyszał o stalinowskiej akcji "H-T"? O operacji tej przypomina znawca Bieszczadów, reportażysta Krzysztof Potaczała w swojej najnowszej książce "To nie jest miejsce do życia".
Dziennikarz zajmujący się tematyką społeczną, polityczną i kryminalną. Autor podcastów z serii "Morderstwo (nie)doskonałe". Wydawca strony głównej naTemat.pl.
"Witajcie na nowej gospodarce! Czekają na was chaty wyremontowane przez poprzednich mieszkańców, urodzajne pola, łąki, lasy. (...) Osadnicy są zadowoleni, każdy otrzymał więcej gruntu niż miał dawniej" – mówił radosnym głosem w Polskiej Kronice Filmowej Andrzej Łapicki. Propagandowemu komunikatowi towarzyszyła skoczna smyczkowa muzyka a na ekranie można było zobaczyć polskie ciężarówki przejeżdżające przez bramę z napisem ZSRR.
To był rok 1951. Zaskoczeni? Przecież to już było 7 lat od momentu, gdy na wschodzie Polski zakończyła się wojna! Właśnie tak – wtedy znów przesiedlano ludzi. Owszem, odbywało się to zupełnie inaczej, niż to było w trakcie działań wojennych. I też inaczej, niż w czasie operacji "Wisła", w wyniku której od 1947 do 1950 roku z terenów południowo - wschodniej Polski na obszar tzw. Ziem Odzyskanych wojsko przewiozło prawie 150 tys. Ukraińców, Bojków czy Łemków. Ale operacja o kryptonimie "H-T" (Hrubieszów - Tomaszów) zdecydowanie nie zasługuje na zapomnienie. A pokolenie, które tę operację przeżyło na własnej skórze, powoli odchodzi.
W tym 3-minutowym materiale z "Kroniki" nie zgadza się właściwie nic. Bo to wcale nie Polska poprosiła Związek Radziecki o przekazanie ziem w Bieszczadach w zamian za tereny na Lubelszczyźnie. I wcale te przekazane Polsce ziemie ani nie były bogate w ropę, jak dowodzono, ani nie były żyzne. No i pozostawione Polakom domy nie dość, że nie były wyremontowane, to jeszcze widać było, że zostały celowo zdewastowane.
Krzysztof Potaczała dotarł do potomków niektórych osób, jakie widać w materiale "Kroniki". Nikt z nich, wbrew temu, co mówiono w propagandowym materiale, nie był zadowolony z tego, że został przesiedlony w Bieszczady. – Oni tej ziemi nie zaakceptowali nigdy – mówi autor "To nie jest miejsce do życia" w rozmowie z naTemat. Krzysztof Potaczała spotykał się zarówno z tymi, którzy przymusowo zostali przeniesieni zza Buga do Ustrzyk Dolnych i w okolice, jak i z tymi, którzy z Bieszczad zostali wywiezieni daleko w głąb Ukrainy.
Umowa o zmianie granic z lutego 1951 r. między Sowietami a Polską dotyczyła wymiany obszarów o powierzchni 480 kilometrów kwadratowych. To mniej więcej tyle, ile zajmuje Warszawa. Stalin miał chrapkę na żyzne tereny na Lubelszczyźnie. Uhnów, Krystynopol, Bełz, Wareż – wszystkie te miejscowości trafiły do Związku Radzieckiego. Żyzność ziemi miała tu jednak znaczenie trzeciorzędne. Znacznie istotniejsze było to, że na stronę Sowietów trafiała linia kolejowa Rawa Ruska - Sokal. Jeszcze ważniejsze zaś były złoża węgla kamiennego, które na Ukrainie wciąż są eksploatowane. W zamian za to Polska Rzeczpospolita Ludowa otrzymywała górskie tereny w Bieszczadach, rzekomo bogate w złoża ropy naftowej. Już wtedy było jednak wiadomo, że złoża te są bliskie wyczerpania. Interes żaden. Jedyną korzystającą stroną był "Wielki Brat" na wschodzie. A właściwie władze Kraju Rad. Bo zwykli ludzie nie skorzystali na tym nic a nic. Ani Polacy, ani Ukraińcy.
Nic dziwnego – Bieszczady nie przyjęły ich zbyt gościnnie. Chwilę po tym, gdy wieść o przesunięciu granic i nakazie wyprowadzki rozeszła się wśród mieszkańców okolic Hrubieszowa i Tomaszowa, do wsi i miasteczek przyjechali tłumnie ważni urzędnicy. Nawet wicepremier Aleksander Zawadzki bywał tam bardzo często.
Mieszkańcy zostali poinformowali, że przeprowadzka nastąpi jesienią. Dostali polecenie, że mają obsiać pola jak zwykle – by nowym radzieckim mieszkańcom pozostawić plony. Mają też wyremontować i uporządkować swoje domy, by przyjeżdżający zastali wszystko w idealnym porządku. I tak zrobili – bo wszystkiego na miejscu polskie służby dokładnie pilnowały. Kto np. nie wypucował domu i nie pomalował krawężnika w swoim obejściu, nie mógł z kuframi pójść na pociąg. W Bieszczadach trafili na znacznie gorsze warunki.
Bełzianin Marian Bielański miał ledwie siedem lat, kiedy z matką wyszedł z wojskowej ciężarówki przed drewnianą chatą w pobliżu Strwiąża. – Był już wieczór, żołnierze świecili latarkami i tak nam pokazywali nasz nowy majątek. Po ich odjeździe usiedliśmy na tobołach w rogu izby, żeby jakoś doczekać ranka. No a jak już się rozjaśniło, zerwaliśmy się jak poparzeni. Dopiero teraz ujrzeliśmy całą nędzę tej chałupy: zawalony piec, zerwaną instalację elektryczną i posiekaną podłogę. Wyglądała tak, jakby jakiś szaleniec krok za krokiem uderzał w nią ostrzem siekiery, żeby nie zostawić ani jednej deski w całości. Wszędzie walały się fekalia, w kuchni leżał zabity kot, a ściany pomazane były krwią. Kolejne dwa zdechłe koty pływały w przydomowej studni. Nie uwierzyłem, że same się utopiły. Pluskwy zdzierali ze ścian motyką. Tylko takie narzędzie mieli pod ręką. A gdy wydawało się im, że już sobie poradzili, pojawiały się następne. I tak przez parę dni, dopóki nie wygrali z pasożytem. (...)
Na przykład Warzochowie z Bełza. Z dwoma innymi rodzinami dostali w Ustrzykach zamieszkaną przez szczury, na wpół przegniłą chałupę. – Na żeliwnym blacie kuchennego pieca leżały zaschnięte ludzkie odchody – opowiada Kazimierz Warzocha. – To nami wstrząsnęło. Chyba poprzednicy tam się nie załatwiali, tylko specjalnie rozrzucili to świństwo. Jakby chcieli nas upokorzyć, zostawić gówno zamiast chleba.
Krzysztof Potaczała "To nie jest miejsce do życia"
Te ludzkie odchody czekały na przesiedleńców z Lubelszczyzny w co drugim domu. Kto to zostawił? Kto poniszczył wszystko w domach? Pierwsza myśl jest taka, że to Ukraińcy, którzy nie zamierzali swojego dobytku zostawiać Polakom. Ale oni, jak mówi Krzysztof Potaczała, zdecydowanie zaprzeczają. Domostwa splądrować mogli też sowieccy żołnierze albo jacyś nieznani sprawcy. Przez około dwa tygodnie teren był ziemią niczyją, po tym jak Ukraińcy już wyjechali, a Polacy jeszcze nie przyjechali. Wiadomo jednak na pewno, że to Sowieci rozgrabili mienie z rafinerii i kopalń nafty – wielki Związek Radziecki mógł sobie na to pozwolić, polskie władze nie zaprotestowały.
Wręcz przeciwnie – w rejon, gdzie zamieszkali przesiedleńcy, skierowano ogromne siły służb specjalnych. W każdej najmniejszej wioseczce ulokowano jakiegoś donosiciela. W archiwach państwowych zachowały się notatki o tym, jakie niezadowolenie panuje wśród przesiedlonych. I to niezadowolenie jest ciągle widoczne. – Ci starsi ludzie co jakiś czas jeżdżą do wsi i miasteczek pozostawionych na terenie obecnej Ukrainy. Zabierają ze sobą dzieci, wnuki. Opowiadają im o krainie swojej młodości i idealizują jej obraz – opowiada Potaczała. Ale w Bieszczady przyjeżdżają też i Ukraińcy, którzy prawie 70 lat temu musieli porzucić te ziemie. Chodzą, oglądają z sentymentem, ale z Polakami kontaktu nie szukają. Kiedyś zorganizowali nawet imprezę dla wysiedlonych, ale nikogo z lokalnych władz nie zaprosili. I jedni, i drudzy mają do siebie żal. A w ostatnich latach ten żal przeradza się w coś więcej.
Rany wśród Polaków i Ukraińców wciąż nie mogą się zabliźnić. Książka Krzysztofa Potaczały odsłania jedną z nich i nakreśla, z czego to wszystko wynika. Losy wielokulturowej społeczności są bowiem opisane od lat 30. po lata 60. Ale bez wskazywania, kto tu jest bardziej pokrzywdzony. Bo pokrzywdzeni zostali ludzie. Po prostu ludzie.
Książka Krzysztofa Potaczały "To nie jest miejsce do życia" ukazała się 26 października nakładem wydawnictwa Prószyński.
reportażysta, autor m.in. "KSU. Rejestracja buntu" oraz trzech części książki "Bieszczady w PRL-u"
W "To nie jest miejsce do życia" starałem się wszystkie te niezbyt znane wydarzenia przedstawić tak, żeby pokazać, iż nie był to wyłącznie dramat ludzi przesiedlanych z Sokalszczyzny na tereny ustrzyckie. To był również problem bieszczadzkiej społeczności rdzennej, głównie ukraińskiej, którą przesiedlono z gór w głąb Ukrainy, na suche, nizinne stepy. Nie chcę dowodzić, komu było lepiej, a komu gorzej. Każde przymusowe wysiedlenie jest dla ludzi tragedią. Odcięciem od korzeni.
Do dzisiaj widać, że przesiedeńcy znad Bugu i Sołokii, którzy mieszkają w rejonie Ustrzyk Dolnych, Czarnej czy Lutowisk nie zaakceptowali tej ziemi, nie przyzwyczaili się. Ci starsi, gdyby tylko mogli, to nawet dzisiaj spakowaliby się i wrócili do swojego Bełza czy Krystynopola (obecnie Czerwonogradu). Oni, gdy tu przyjechali w 1951 r., tygodniami a nawet miesiącami się nie rozpakowywali. Siedzieli na kufrach i walizach, a czasami na tych bagażach umierali.
Krzysztof Potaczała
reportażysta
Ci, którzy co jakiś czas jeżdżą do Bełza, Waręża czy Uhnowa, mają pretensje do Ukraińców o to, że zajęli ich domy i mieszkają na ich ukochanej ziemi. Ale podobnie zachowują się Ukraińcy, którzy tu kiedyś mieszkali i przyjeżdżają na te tereny. Mają ogromny żal do Polski i Polaków. Mówią: to nasze rdzenne ukraińskie ziemie. Na Ukrainie ukazują się nawet książki głoszące, że to Polacy wypędzili stąd Ukraińców. A przecież to była decyzja Stalina.