Zakaz na Węgrzech trwał równo rok i to wystarczyło, by czym prędzej się z niego wycofać. Sam pomysł, podobnie jak w Polsce od początku budził ogromne kontrowersje, ale nikt – podobnie jak u nas – głośno przeciwko niemu nie protestował. Jednak po roku zaczął generować coraz więcej sfrustrowanych pracowników, którzy potracili bonusy za prace w niedziele albo pracę w ogóle. I balon pękł szybciej, niż można by się spodziewać. Lekcja dla Polski? Czu u nas może być inaczej?
To, o czym mówi się teraz w Polsce, Węgrzy na własnej skórze zaczęli testować dwa lata temu. Dokładnie od wiosny 2015 roku do wiosny 2016. Tyle wystarczyło, by zobaczyć, że zakaz handlu w niedzielę, który forsowano już od dobrych kilku lat, zupełnie się w tym kraju nie sprawdza.
– Społeczeństwo pokazało, że jest przeciwko i dziś na Węgrzech w ogóle nie ma tematu. Nikt tej kwestii już nie podnosi, w ogóle się do tego nie wraca. Decyzja zapadła zgodnie z wolą społeczeństwa – mówi naTemat prof. Zsolt Eneydi z Uniwersytetu Środkowoeuropejskiego w Budapeszcie.
"Bogu dzięki, że go znieśli"
Ale za sprawą Polski, węgierski temat wraca u nas. Bo od jakiegoś czasu straszy się nas właśnie scenariuszem węgierskim, co się stanie, gdy PiS wprowadzi zakaz handlu w niedziele. Że małe sklepy, które mogły być otwarte w niedziele, zaczęły tam plajtować na niespotykaną skalę. Że po wprowadzeniu zakazu internetowe sklepy z żywnością zaczęły odnotowywać kilkunastoprocentowe wzrosty sprzedaży. A także, że mnóstwo pracowników supermarketów potraciło pracę dopóki rząd się nie opamiętał i nie cofnął zakazu.
W sieci nie brak było komentarzy, że po tym zakazie potrzeba było kilku miesięcy, by sklepy wróciły do dawnego poziomu sprzedaży.
– Bogu dzięki, że go znieśli. W ogóle nie zdał egzaminu. Ani z powodu ludzkich przyzwyczajeń, ani handlowo. Wie pani, ile ludzie w hipermarketach poszło na zieloną łączkę? Setki – mówi nam pani Anna, Polka, która od kilkunastu lat mieszka w Budapeszcie. Zaznacza, że sama zakupów w niedziele nie robiła, ale za to w piątki i soboty były tłumy. Jakby cały naród musiał wtedy zrobić zakupy. – Mnóstwo ludzi potraciło pracę, bo skoro w niedziele sklepy były nieczynne, nie potrzeba było już tak dużo personelu. Niektóre związki zawodowe mocno się z tego powodu burzyły – mówi.
Dane były bezlitosne. W czerwcu 2015 roku podano, że od lutego pracę miało stracić ponad 2400 pracowników sklepów, głównie supermarketów. A ci z umowami o pracę, musieli brać nadgodziny, bo z powodu niedzielnego zakazu, niektóre sklepy wydłużyły godziny pracy w pozostałe dni. Więcej przez to zarabiali? Owszem. Ale pracując w niedziele mogli liczyć na 50 proc. bonus, a w tygodniu – 30 proc. i nie wszystkim się to podobało.
– Kobieto, o czym pani mówi? Oczywiście, że mniej ludzi potrzeba było do pracy! – tak nerwowo reaguje pani Anna, gdy – mimo wszystko – naiwnie próbuję szukać plusów zamknięcia sklepów w niedzielę...Bo skoro w piątek czy sobotę był większy ruch, to może – na zdrowy rozum – w te dni potrzeba było więcej pracowników?
"To był zły pomysł od początku"
Ogólnie, od samego początku sondaże pokazywały, że przeciwko zakazowi handlu w niedzielę było niemal 70 procent węgierskiego społeczeństwa i do czasu – nikt ich nie słuchał. "Węgrzy szybko się do tego przyzwyczają" – przekonywał rzecznik rządu. "To był zły pomysł, tak jak wszyscy podejrzewali od samego początku" – wypominały potem opozycyjne media.
Jak słyszę, okazuje się, że Węgrzy wcale tak tłumnie zakupów w niedziele nie robią, ale chcą mieć komfort wyboru. I mimo konserwatywnej orientacji władz w Warszawie i Budapeszcie, społeczeństwa w obu krajach są inne i Węgrzy mniej kierują się względami religii. W tym przypadku co innego jest dla nich ważne. block position="indent"]262685[/block] – Węgrzy nie są tak bardzo zainteresowani polityką, ale mają silne poczucie ochrony własnego życia prywatnego. I nagle okazuje się, że rząd decyduje, kiedy mają wypoczywać. Nie ważne, czy to niedziela, czy wtorek. Chodziło o narzucenie tego, jak mają żyć, a Węgrom bardzo nie podoba się, gdy rząd ingeruje w ich prywatne życie – mówi prof. Zsolt Eneydi. Choć, oczywiście, zwolenników zakazu też nie brakowało.
"Fidesz robi wszystko, by nie dopuszczać do referendum"
Zakaz był podobny do tego, jaki czeka nas w Polsce. Wyłączone były sklepy pracujące w szpitalach, hotelach, na lotniskach, stacjach benzynowych itp., a także osiedlowe sklepiki, z których część jak się później okazało, upadła. W centrach handlowych pracowały tylko m.in. kina, a kwiaciarnie czy cukiernie mogły być jedynie otwarte w określonych godzinach, np. od 5 rano do 12 w południe. I nawet kina biły na alarm, że ruch z tego powodu miał być mniejszy.
I rząd uległ. A być może chciał, by tak to wyglądało wizerunkowo. Gdy niezadowolenie zaczęło narastać, opozycja zaczęła zbierać głosy pod referendum w tej sprawie. – Fidesz robi wszystko, by nie dopuszczać do referendum w żadnej kwestii. Dlatego, widząc narastające niezadowolenie, wyprzedził ruch opozycji i ogłosił, że przywraca handel w niedziele – mówi prof. Eneydi.
W Polsce nie bardzo było słychać o referendum w tej kwestii. Ale jedna próba przy reformie edukacji i tak już pokazała, co rząd myśli o takiej inicjatywie. I presja społeczna – w przeciwieństwie do Węgier – na nic się tu zdała.