Złe filmy są produkowane wręcz taśmowo i jesteśmy nimi bombardowani w kinach oraz telewizji. Większość ginie w mrokach zapomnienia, ale niektóre szmiry są tak osobliwe, że zakrzywiają czasoprzestrzeń i stają się szlagierami. Na ich czele jest "The Room" - najlepszy najgorszy film świata. Antydzieło tak złe pod każdym względem, że niemal od razu stało się kultowe. To "Obywatel Kane" wśród badziewnych filmów i już pędzimy z wyjaśnieniami.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Do tej pory miano najgorszego filmu wszech czasów należało do "Planu dziewięć z kosmosu" (1959 r.). Wszystko jest w nim tak złe, jak w "Obywatelu Kane" (1941 r.) – dobre. Scenariusz, efekty, montaż, gra aktorska itp. wołają o pomstę do nieba, a wręcz do tytułowego kosmosu. Reżyser "Planu..." był również "wizjonerem", niczym Orson Wells, ale coś mu nie wyszło. A raczej wszystko. Powstał nawet film z nazwiskiem tegoż reżysera w nazwie. "Ed Wood" Tima Burtona pokazuje kulisy powstawanie tej słynnej produkcji, a odtwórcą głównej roli jest Johnny Depp.
"The Room" to stosunkowo świeży film (2003 r.), ale z miejsca zdetronizował "Plan dziewięć z kosmosu". Kosztował 6 mln dolarów, a wygląda jak tanie porno z gazety w kiosku. Mamy już przecież XXI wiek i takie filmy nie powinny powstawać – a jednak. "The Room" sam w sobie jest tragiczny (nie gatunkowo, ale jakościowo), reżyser, Tommy Wiseau, gra główną rolę i podobnie jak Ed Wood jest "wizjonerem", a otoczka wokół tego "antydzieła" urosła do miana kultu. Nic dziwnego, że na warsztat wziął go James Franco i wraz bratem oraz Sethem Rogenem nakręcili "The Disaster Artist", które 9 lutego przyszłego roku wchodzi regularnie do kin (obecnie hula po festiwalach).
Warto się wcześniej przygotować i obejrzeć inspirację. To nie będzie łatwe, ale zrozumiecie, na czym polega fenomen "The Room". O pomoc w wyjaśnieniu poprosiłem kilku publicystów, bo to wcale nie jest takie oczywiste! Są trzy główne powody kultowości:
Ikoniczny Tommy Wiseau
Tommy Wiseau jest człowiekiem instytucją, a "The Room" to jego planowane, ale nieudane dziecko. Jest jego reżyserem, producentem, scenarzystą i odtwórcą głównej roli. – Nikt nie wie do końca kim jest Tommy Wiseau, skąd się wziął, skąd miał pieniądze na produkcję i reklamę swojego opus magnum, a już tym bardziej co w ogóle siedzi w jego głowie. Każda anegdotka z planu, każda nieskładna wypowiedź samego głównego zainteresowanego, każdy strzępek informacji, do jakich dokopują się pasjonaci, tylko budują tę aurę dziwności i tajemniczości wokół filmu oraz jego twórcy – mówi bloger Łukasz Stelmach z Ichabod.pl.
Ten śmiech, ten wygląd, ta mowa ciała. – Obserwowanie Tommy'ego Wiseau, który gimnastykuje się, żeby udowodnić, że jest nowym Jamesem Deanem, jest zwyczajnie śmieszne. Jest też smutne i pełne desperacji – dlatego warto poczytać więcej o historii powstawania "The Room", aby zrozumieć, że Wiseau to nie pajac i beztalencie, ale głęboko nieszczęśliwy człowiek – zapewnia Marta Górna z "Górna Ogląda" i "Bardzo Złe Filmy", dziennikarka "Wyborczej". W swoim tekście pisze o kulisach powstania filmu, które są też kanwą dla filmu Jamesa Franco.
Hollywood "założyli" Polacy, więc wszystko by się zgadzało. Tommy Wiseau nie jest jedyną gwiazdą w tej galaktyce żenady. W tym filmie zebrały się same beztalencia z okolicy.
– Nie jestem pewien, czy nazywając te wystąpienia przed kamerą grą aktorską, nie obrażamy prawdziwych aktorów i kunszt, jaki wkładają w budowanie roli. To bodaj Szymon Majewski zagadnął kiedyś Jerzego Stuhra mówiąc, że grali razem w filmie, na co tamten miał odpowiedzieć "proszę pana, ja grałem, pan jedynie występował". Co jednak ciekawe, w jakiś magiczny sposób wszystkie postaci z "The Room" wydają się korespondować ze sobą. Są tak źli i sztuczni, jak tylko się da, ale zarazem idealnie dopasowują się do samego Tommy'ego Wiseau, w którego głowie zrodził się ten koszmarek – mówi Dawid Gryza – organizator Festiwalu "Kocham Dziwne Kino", twórca strony "Plakaty filmowe z Ghany".
Film sam w sobie
Przebrnięcie przez ten ponad półtoragodzinny film jest prawdziwym wyzwaniem. Już w 6. minucie mamy za sobą dwie aseksualne sceny seksu z muzyczką R&B... a to dopiero początek! Potem jest tylko gorzej (a jedna ze scen łóżkowych... jest powtórzona)– iście w stylu Hitchcocka, ale niestety w tym złym kierunku.
– Tommy Wiseau bardzo chciał, żeby jego film był tak profesjonalny, jak tylko się da. Problem polegał na tym, że ten sam człowiek nie za bardzo wiedział jak wygląda produkcja filmu, do tego jego ambicje często przysłaniały mu zdrowy rozsądek. Dlatego słynna scena na dachu (powyższa animacja – red.) została nagrana z niezbyt przekonującym green screenem, bo pan reżyser uznał, że przecież tak się robi w profesjonalnych filmach – mimo że była możliwość nagrania tego dużo łatwiej – wyjaśnia Łukasz "Ichabod" Stelmach.
Totalnie rozumiem zamysł fabularny Wiseau – to miała być taka tragedia antyczna w stylu Szekspira: jedność czasu, miejsca i akcji. Cały świat miał oszukać jego filmowe alter ego, gdy on był tak dobry dla innych. Tylko, że wszystko jest źle napisane i nakręcone. Nawet montaż w tym filmie jest katastrofalny: raz bohaterowie trzymają np. kieliszek w ręku, a innym razem nie.
Wszystko w "The Room" jest jakby w krzywym zwierciadle, np. dialogi napisał tak jakby Quentin Tarantino... z równoległej rzeczywistości, w której nie wychował się w wypożyczalni filmów: – Są obok gry i fabuły najsłabszym (czytaj: najsilniejszym – red.) elementem tego dzieła. Nie dość, że są banalne, to jeszcze brakuje im konsekwencji. Bohaterowie w jednej wypowiedzi potrafią zaserwować nam pełen wachlarz emocji, bo skaczą z tematu na temat, a biedny widz nie może uwierzyć, w to co słyszy i widzi – śmieje się Dawid Gryza z „Kocham Dziwne Kino”.
Z każdym rokiem fanów tego filmu przybywa. Jeszcze kilka lat polecałem go innym, teraz już niemal wszyscy fani X muzy go oglądali lub przynajmniej słyszeli.
Mitologiczna otoczka
Sztuka współczesna nie istnieje bez kontekstu. "The Room" nie byłoby tak wspaniałe, gdybyśmy nie znali historii produkcji i autora. To temat na oddzielny film... a nie, czekajcie, przecież właśnie taki powstał i trafił do kin. – "The Room" jest dziełem kompletnym. Nawet zabiegi marketingowe są tu – delikatnie mówiąc – zastanawiające. Film reklamował pojedynczy billboard z niezbyt urodziwą facjatą faceta w średnim wieku, który (wydawałoby się w nieskończoność) wisiał na Highlight Avenue w Hollywood – mówi Dawid Gryza.
"The Room" jest kolejny przykładem "amerykańskiego snu" – w USA chyba naprawdę każdy może stać się sławny: wystarczy trochę samozaparcia. Nie wiadomo skąd Tommy wziął te 6 mln dolarów i na co one poszły, ale wiadomo, że "The Room" zarobił... niecałe 2 tysiące dolarów. – W dobie internetu takie perełki po prostu nie umykają uwadze. Obraz w końcu osiągnął sukces i zyskał rzesze fanów na całym świecie. Czyli jednak, w tym szaleństwie była metoda... – kwituje Dawid Gryza. Teraz za to Wiseau odbiera to sobie z nawiązką. To kolejny wyznacznik jego kultowości: kompletna klapa na starcie. Dlatego np. filmy Patryka Vegi, choć wątpliwej jakości, nie doczekają się nigdy takiej rzeszy fanów.
– Od lat 50. nie było tak nieporadnie zrealizowanego filmu jak "The Room". W 2003 roku na ekrany wszedł "Władca pierścieni: Powrót Króla" Jacksona, Russell Crowe wydawał rozkazy w "Panu i władcy na krańcu świata", a najlepszym filmem roku było "Chicago". "The Room" to film, który całkowicie ignoruje to, co działo się w kinie przez jakieś trzydzieści lat i właśnie to jest piękne. I fascynujące. Bo bardzo często używamy zwrotu "najgorszy film świata", ale tylko "The Room" w pełni na niego zasługuje – podsumowuje Marta Górna, blogerka i dziennikarka. Podobnie jest z wybitnymi dziełami określanymi przesadnie mianem "Obywatel Kane czegoś tam" – w przypadku antydzieła Tommy'ego Wiseau to również pasuje jak ulał i kończy pewną epokę. Nigdy nie powstanie tak pięknie zły film. A nawet jeśli, to i tak będzie nazywany "jeszcze gorszym od 'The Room'".
Rozpiera mnie duma na myśl, że Tommy Wiseau może być Polakiem. To jedna z najpopularniejszych teorii dotycząca jego miejsca urodzenia: jego rodzina pochodzi z okolic Poznania, zupełnie tak jak ja. Prawdziwe nazwisko Wiseau to podobno Wieczór.
Łukasz Stelmach
"The Room" jest przede wszystkim cholernie zabawne. Jednak w przeciwieństwie do np. promowanego od jakiegoś czasu "Rekinado", od filmu Wiseau bije szczerość i wręcz dziecięca naiwność. Pan reżyser – wbrew temu co teraz opowiada w wywiadach – naprawdę myślał, że kręci poważny dramat o upadku człowieka, zdradzonego przez bliskich. Złe filmy są zabawne, kiedy ich żenujący poziom bierze się z nieporadności twórców i nieświadomości tego co robią – to dlatego "The Room" wciąż pozostaje tak samo śmieszny.
Łukasz Stelmach
Była opcja użycia do filmu prawdziwego mieszkania. Tommy uparł się jednak, by kręcić na planie, przez co sztuczność pomieszczeń uderza widza od razu. Nikt bowiem nie zadbał o to by scenografia wyglądała w miarę wiarygodnie. Stąd słynne zdjęcia łyżek w ramkach stojące tu i tam – reżyser nie zaprzątał sobie głowy takimi szczegółami, jak zastąpienie przykładowych obrazków w kupionych ramkach prawdziwymi zdjęciami. Łyżeczki stały się kultowym elementem, a film nabrał dzięki tym wszystkim decyzjom tylko jeszcze więcej uroku.
Dominik "Stanley" Stankiewicz
Autor strony "Filmy, które ryją banie zbyt mocno"
Ten film po latach od swojej premiery stał się popularny również w naszym kraju, ponieważ wzrosło zainteresowanie niskobudżetowymi filmami, takimi klasy "Z". Młodzi ludzie lubią bawić się przy tak zwanych "krindżowych" (żenujących – red.) filmach. Ten film ma w sobie wszystko co sprawia, że jest "krindżowy": marne i przejaskrawione aktorstwo, postacie rodem z innego wymiaru, kultowe "jednolinijkowe" teksty, sceny tak źle nakręcone, że aż niezamierzenie zabawne i niespełnionego artystę za kamerą i w roli głównej: Tommy'ego Wiseau, który jest chodzącym memem!
Bartek Przybyszewski
Blog "Liczne rany kłute"
"Dla mnie "The Room" to nie tylko zły film, ale przede wszystkim spełnione marzenie. Tommy Wiseau stał się filmowcem wbrew wszystkim i wszystkiemu. Nawet wbrew swoim umiejętnościom, bo to przecież facet znikąd, bez doświadczenia czy znajomości. Kiedy oglądasz kolejną produkcję kosztującą dziesiątki milionów dolarów, to - nawet jeśli jest dobra lub bardzo dobra - wiesz, że jest w jakimś stopniu wykalkulowana i że stoją za nią profesjonaliści pracujących za wielkie pieniądze. A przy "The Room" nikt niczego nie kalkulował. To wariacki i pokraczny, ale zarazem ziszczony sen."