Śledztwo ws. wypadku premier Beaty Szydło z 10 lutego po raz kolejny ma zostać przedłużone, informuje "Newsweek".
Śledztwo ws. wypadku premier Beaty Szydło z 10 lutego po raz kolejny ma zostać przedłużone, informuje "Newsweek". Kadr Wiadomości TVP
Reklama.
Policja twierdzi, że rządowa kolumna premier wyprzedzała fiata seicento, a jego 21-letni kierowca przepuścił pierwszy samochód, a następnie uderzył w auto, którym jechała Beata Szydło. W wyniku wypadku premier i jeden z funkcjonariuszy BOR doznali obrażeń ciała, które utrzymywały się dłużej niż 7 dni.
Sebastian, kierowca seicento, przeszedł gehennę. Odebrał 80 listów z prokuratury, stracił szansę na wymarzone studia i nabawił się porażenia nerwu twarzy. "Od lutego, zamiast się uczyć, głowę miałem zajętą czym innym. Z wyników nie jestem w pełni zadowolony, ale najistotniejsze, że maturę zdałem" – mówił "Gazecie Wyborczej".
Kulisy trwającego śledztwa przybliża "Newsweek". Gazeta pisze o świadkach, którzy byli po kilka razy przesłuchiwani w obecności psychologa, który badał czy są poczytalni. Z postępowaniem nie radzi sobie trzeci z kolei prokurator.
BOR-owcy uparcie twierdzą, że jechali na sygnale. Że to kierowca seicento spowodował wypadek premier Beaty Szydło, która jechała z lotniska do domu . Tymczasem oprócz kierowcy wypadek widziały cztery osoby i żadna z nich nie słyszała sygnałów rządowych limuzyn. A to właśnie ustalenie tego, czy samochody jechały na sygnale czy nie, jest kluczowe, bo dzięki temu wiadomo będzie, kto jest sprawcą: kierowca seicento czy oficerowie BOR, których zadaniem była ochrona premier Szydło.
Według ustaleń "Newsweeka" prokuratura nie potrafi zamknąć postępowania ws. wypadku. Bardzo starannie natomiast bada, czy świadkowie są poczytalni. Większość z nich poddano testom psychologicznym, byli przesłuchiwani po kilka razy. Jeden ze świadków, z którym rozmawiał "Newsweek", twierdzi, że w tego typu sytuacjach borowcy nigdy nie mieli włączonych sygnałów, i tak było także i tym razem. "(…) Wiele razy widziałem, jak pędzili z nią [z Beatą Szydło – red.] wte i wewte. Ani syreny, ani świateł. Jak przyjeżdżała do sklepu w dwa samochody, to też po cichu" – mówi świadek wypadku. "No więc, jak to się zdarzyło, mówię do kolegi: 'Beatka się stukła'. Nazjeżdżało się zaraz samochodów, ale od nas nikt nic nie chciał. Pojechaliśmy do domów" – dodaje świadek.
W ramach śledztwa, które objęto specjalnym nadzorem, nikt nie był w stanie odnaleźć świadków zdarzenia. Dopiero gdy uczyniła to telewizja TVN, do jednego ze świadków pofatygowała się policja. Przyniosła mu wezwanie na przesłuchanie. Świadek opisuje, że był wielokrotnie maglowany przez prokuratorkę, nawet po dwie godziny. Musiał przejść testy na refleks, "jak na prawo jazdy" – opowiada. Wypadły prawidłowo.
Drugi świadek, którym jest rencista mieszkający daleko od Oświęcimia, musiał kilka razy przyjeżdżać na przesłuchania, podczas których był dopytywany, czy oficerowie BOR jechali na sygnale. Za trzecim razem odesłano go na badania psychologiczne do szpitala w Krakowie. Pytano go czy jest normalny, o poczytalność i utraty świadomości. Mówi, że poczuł się jak obywatel drugiej kategorii.
"Newsweek" informuje też o innych kulisach śledztwa. Na miejscu wypadku szefowej rządu PiS nie było prokuratora okręgowego Rafała Babińskiego, który powinien tam być. Była za to jego zastępczyni Maria Zębala, z mężem, biegłym z Instytutu Ekspertyz Sądowych. Jeden z prawników komentuje, że w ogóle nie powinno go tam być, bo niedopuszczalne jest, by mąż prokuratorki występował jako ekspert w sprawie. Sama Zębala była tylko obecna przy oględzinach, nie wykonywała żadnych czynności. Jej mąż wykonywał za to na miejscu nieprofesjonalnie odczyty danych z rejestratorów wypadkowych – prawidłowo należy robić je w odpowiednich warunkach, a nie w pośpiechu, w nocy, na zabłoconej ulicy – czytamy w "Newsweeku".
źródło: "Newsweek"