
"Wszystkie pieniądze świata" to jeden z najgłośniejszych filmów ostatnich miesięcy. Na długo przed premierą wywołał kontrowersje w związku z usunięciem z obsady Kevina Spacey. Niedawno okazało się, że pierwszoplanowa aktorka Michelle Williams, prócz nominacji do Złotego Globu, dostała śmieszne pieniądze za dokręcenie nowych scen. Okoliczności powstania filmu z pewnością napędzą widzów do kin i produkcja zarobi na siebie, ale nie będzie wymieniany wśród kinomanów jako ten ulubiony.
W innych okolicznościach pewnie zrezygnowano by z całego filmu, jednak reżyser "Obcego", "Gladiatora" czy "Łowcy androidów" z pokaźnym budżetem (co prawda to nie "Wszystkie pieniądze świata", ale 50 mln dolarów) może sobie pozwolić na usunięcie scen z kontrowersyjnym aktorem i dokręcenie nowych. I to nawet miesiąc przed premierą. Nie bronię Spaceya, ale Scott pokazał, że takie zabiegi nie wychodzą dziełu na dobre.
"Wszystkie pieniądze świata" to film, który dobrze się ogląda, ale po wyjściu z kina nie dzwonisz po znajomych, by go polecić. Podejrzewam, że wszyscy za jakiś czas by o nim zapomnieli, gdyby nie ta cała otoczka. Wydaje mi się, że afera Spaceygate popsuła odbiór tego filmu. Owszem, wszystko w tym filmie jest na wysokim poziomie, zwłaszcza aktorstwo Williams i Plummera, zdjęcia naszego towaru eksportowego Dariusza Wolskiego. Film nakręcili rzemieślnicy na motywach niezwykle interesującej historii, ale po drodze zgubili to coś, do czego przyzwyczaiła nas Fabryka Snów (i reżyser) w tego typu produkcjach: epickość.
