Nie sztuką jest nakręcić film, który zdobywa tylko pozytywne czy negatywne opinie lub jest po prostu średniakiem, o którym wszyscy zaraz zapomną. Trzeba być naprawdę wybitnym reżyserem, by część widzów wychodziła w trakcie twojego dzieła z kina, część osób oglądała go z wypiekami na twarzy, część krytyków uznawała go za arcydzieło, a część za najgorszy obraz XXI wieku. "Mother!" to najbardziej kontrowersyjny i niejednoznaczny film, jaki mogliśmy obejrzeć w 2017 roku.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Napisz do mnie:
bartosz.godzinski@natemat.pl
Darren Aronofsky nie jest jedynym reżyserem, który nakręcił w zeszłym roku film dzielący krytyków i widzów na dwie frakcje: hejterów i wielbicieli. Najnowsza część serii "Gwiezdne Wojny" – "Ostatni Jedi", spodobała się recenzentom, ale fani kręcili nosami. "Blade Runner 2049" nie okazał się sukcesem frekwencyjnym, pomimo dobrych ocen ekspertów. Z kolei "Botoks" został zmasakrowany w mediach, ale widzowie walili do kin drzwiami i oknami.
Tymczasem obraz reżysera tak kultowych dzieł jak "Requiem dla snu", "Źródło" czy "Czarny łabędź" podzielił wszystkich w wyjątkowy sposób – utworzył nie tylko frakcje, ale i "podfrakcje". Takich skrajności dawno nie było. Krytycy dają mu oceny w cały świat: od żenującego zera do maksymalnej liczby punktów i gwiazdek. Podobnie jest ze zwykłymi widzami i ocenami w serwisach społecznościowych. Na Filmwebie ma średnią 6,5/10, ale pierwszy raz widziałem takie skrajności wśród moich znajomych. Po tym co wypisują, sam nie wiem, czy chciałbym go obejrzeć czy uciekać jak najdalej.
Czarny koń wyścigu po Złote Maliny
"Mother!" Darrena Aronofsky'ego to silny kandydat do zagarnięcia anty-Oscarów, niesławnych Złotych Malin w kilku kategoriach. Właśnie ogłoszono nominacje. Jest stawiany na równi z takimi "dziełami" jak "Transformers: Ostatni rycerz", "Ciemniejsza strona Greya" czy "Emotki. Film". "Mother!" ma szansę zgarnąć anty-nagrodę w kategorii Najgorsza Aktorka (Jennifer Lawrence), Najgorszy Aktor Drugoplanowy (Javier Bardem) i Najgorszy Reżyser (Darren Aronofsky). Tym większy szok, bo przecież całe trio to uznani ludzie ze świata filmu - Lawrence dostała Oscara za "Poradnik pozytywnego myślenia", Bardem za "To nie jest kraj dla starych ludzi", a sam Aronofsky to twórca otoczony kultem. Co więc poszło nie tak?
Większość widzów chyba nie zrozumiała do końca tego filmu. Wśród recenzji widzę narzekania na to, że Aronofsky robi z ludzi kretynów, bo łopatologicznie pokazuje biblijną symbolikę filmu. Widzę też głosy krytyków, którzy zjechali "Mother!" z góry do dołu, ale nie dostrzegli tej głębi, tylko oceniają go z poziomu tego, co widać na pierwszy rzut oka. I faktycznie, ten film wtedy wydaje się chaotyczny. Ludzie nie mogą też przeboleć pracy kamery, powolnego rozwoju akcji czy chorej końcówki (w tym... jedzenia noworodka). Po zwiastunie można było przypuszczać, że dostaniemy film w stylu "Lśnienia" czy "Dziecka Rosemary", ale reżyser zrobił wszystkim psikusa. I zupełnie nie rozumiem, dlaczego niemal wszyscy się tak wściekli.
Przecież Darren Aronofsky od zawsze dawał od siebie produkcje, które śmiało można określić jako "schizowe", traumatyczne, poruszające. "Requiem dla snu", ze słynnym motywem muzycznym, to jeden z ulubionych i najbardziej dołujących filmów dla młodego pokolenia, "Czarny łabędź" to dzieło nie-schematyczne i masakrujące widza, "Źródło" jest dla mnie najsmutniejszym filmem o miłości, a "Pi" z 1998 roku to trudny w odbiorze długometrażowy debiut, który do dziś jest analizowany i stawiany w czołówce ambitnych thrillerów. Po drodze był też świetny i dość "zwyczajny" "Zapaśnik" oraz "Noe: wybrany przez Boga", który uznawany był do tej pory za zupełne nieporozumienie.
Interpretacje dla opornych
"Mother!", podobnie jak wspomniany "Noe", to kolejna wariacja na temat Biblii. Z resztą religia i poszukiwania Boga czy sensu życia, to przewijający się w wielu jego dziełach motyw (zwłaszcza w "Pi"). W swym najnowszym filmie "ekranizuje" właściwie cały Stary i Nowy Testament. Od stworzenia Adama i Ewy, przez Kaina i Abla, Potop, po ukrzyżowanie Jezusa i Apokalipsę. W "Mother!" jest to tak dobitnie pokazane, że trzeba chyba być zbyt skupionym na smartfonie, by tego nie zrozumieć lub nie widzieć.
Biblia alegorycznie przeniesione do współczesności to nie jedyna symbolika. Aronofsky wciela się też w artystę "pro-ekologicznego", który brutalnie pokazuje jak obchodzimy się z tytułową matką – Ziemią. Jennifer Lawrence jako Gaja musi znosić nieproszonych gości, których Bóg - Javier Bardem zaprasza do ich domu. Nasz gatunek włazi z buciorami, jest głuchy i ślepy na cierpienia i potrzeby gospodyni, a gospodarz nie ma serca ich wyprosić. Goście zawłaszczają sobie dom marzeń i go niszczą. A miało być tak pięknie.
I wreszcie na najwyższym poziomie – bez głębszej interpretacji, "Mother!" pokazuje nieszczęśliwą, zdradzoną miłość. Niesprawiedliwą i niezdrową relację mężczyzny z kobietą, która staje się zwykłą kurą domową zaszczutą we własnym domu, wykorzystywaną przez partnera-artystę do mozolnego i arcytrudnego aktu tworzenia. Widzimy też jak sława psuje związki. Przedstawione jest to w formie paranoi, koszmaru sennego, w którym dzieją się rzeczy dla nas nieracjonalne, ale dla innych zupełnie naturalne.
Wielowarstwowość ukazana w tak prostej formie to zaleta, bo cechą sztuki współczesnej jest ciągłe tłumaczenie "co autor miał na myśli". Aronofsky stworzył coś niezupełnie oczywistego, dającego się zrozumieć przez (prawie) wszystkich, a znalezienie tych odniesień sprawia frajdę i po seansie "Mother!" zostaje w głowie. Z drugiej strony, gdyby te wszystkie metafory były gdzieś głęboko upchnięte, widzowie narzekaliby, że film jest niezrozumiały, nudny i zbyt "awangardowy" dla multipleksów, a sama końcówka niepotrzebnie obrzydliwa, pełna przemocy i po prostu bez sensu. Choć w sumie tak jest.
Darren Aronofsky dokonał więc czegoś nieprawdopodobnego we współczesnym kinie: nakręcił film dla mas, który wprawia w ruch szare komórki, a zdania o nim są tak podzielone, że już nie wiadomo czy to gniot czy przejaw geniuszu autora.