Wszystko – teoretycznie – sprzeniewierzyło się przeciwko ustaleniu, jak dokładnie wyglądał wypadek Beaty Szydło. 10 lutego 2017 r. limuzyna, w której siedziała ówczesna premier, uległa wypadkowi w Oświęcimiu. Zadziwiające jest to, że do dziś nie sposób poznać kluczowych szczegółów zdarzenia.
Nadal nie wiadomo, z jaką prędkością jechał samochód w momencie wypadku. Przedstawiciel koncernu Audi i Volkswagen Group Polska poinformował, że rejestrator w samochodzie nie zapisał jej w momencie, gdy doszło do feralnego zdarzenia. Ale już w wypadku limuzyny prezydenta Andrzeja Dudy z marca 2016 r. nie było takiego problemu – podaje "Rzeczpospolita".
Co więcej, komputer limuzyny, którą jechała Beata Szydło, nie zapisał informacji, czy sygnalizacja dźwiękowa była włączona. Producent wyjaśnia, że system archiwizuje tylko dane o awariach.
Limuzynę wyposażono ponadto w dodatkowy rejestrator danych wypadku UDS. Jest to charakterystyczne urządzenie dla pojazdów przedstawicieli władz. Problem w tym, że wciąż nie udało się odszyfrować zapisanych w nim danych.
Narastające problemy
Bez informacji o prędkości rządowej kolumny czy ewentualnym braku sygnałów dźwiękowych, prokuratura ma związane ręce. Takie dane są niezbędne do odtworzenia przebiegu wydarzeń i przypisania odpowiedzialności za wypadek.
Dodajmy, że to podatnicy poniosą jego koszta. Wszystko dlatego, że rządowa limuzyna nie miała wykupionego ubezpieczenia AC. – Prawdopodobnie z powodu oszczędności i przekonania, że elitarni kierowcy BOR są nieomylni i nie będą mieli kolizji – przekonuje na łamach "GW" poseł Krzysztof Brejza, który wysłał do Biura Ochrony Rządu pismo w celu sprawdzenia, czy limuzyna była ubezpieczona. Koszty – jak twierdzi – będą niebotyczne, ponieważ auto jest warte ponad 2 mln zł.
Przypomnijmy, że rządowa kolumna trzech samochodów wyprzedzała fiata seicento. Jego kierowca przepuścił pierwszy samochodów i następnie zaczął skręcać w lewo. I tak uderzył w auto szefowej rządu, które następnie trafiło w drzewo.