Choć w epoce Wikileaks historia Katharine Graham i Bena Bradlee’ego wydaje się dość odległa, to jednak wraca ona do dyskusji publicznej w odpowiednim momencie. Przypomina osobom, na których ciąży największa odpowiedzialność za słowo publikowane - redaktorom i wydawcom, o tym jak ważną rolę sprawują w całej machinie informacji publicznej. Także po wschodniej stronie Atlantyku. Bo choć film jest amerykański i historii USA dotyczy, jego przekaz z łatwością można odnieść również do naszej rzeczywistości. Nawet bez Pentagon Papers.
Z kompleksu Wietnamu Amerykanie prawdopodobnie będą leczyli się równie długo jak my ze swoich niebinarnych momentów historii. Z jednej strony taka zadra w sercu sprawia niemalże klasterowy ból, z drugiej stanowi idealny bodziec dla artystów zaangażowanych w pracę na rzecz społecznego dialogu. A kiedy trafia na Stevena Spielberga, możemy spodziewać się naprawdę ciekawych rezultatów. Tak jak w przypadku "Czwartej władzy".
Najpierw przyjrzyjmy się plakatowi promującemu "The Post" (tak brzmi oryginalny tytuł filmu). Oto stojący u dołu schodów Meryl Streep i Tom Hanks niespiesznie wspinają się po stopniach w górę, po drodze na chwilę przystając, zupełnie tak jakby nie byli przekonani co do słuszności dalszego marszu. To doskonała metafora tego jak trudną i niepewną drogę musiał przejść lokalny dziennik, by zagrać w tej samej lidze co tacy giganci prasy jak "The New York Times". I choć historia Washington Post rozpoczyna się 6 grudnia 1877 roku, musiało minąć 100 lat, by cały świat usłyszał o gazecie, która w czasie przedstawionym w filmie znajdowała się we władzy kobiety.
W dzisiejszych czasach płeć piękna na stanowisku wydawcy nikogo nie dziwi. Jednak wtedy, gdy ster "Washington Post" w swoje ręce brała Katharine Graham, była ona pierwszą kobietą w historii amerykańskiego dziennikarstwa, której przypadła tak istotna rola. Możecie sobie zatem wyobrazić z jak wielką presją społeczną musiała liczyć się Kate. Odgrywająca ją Meryl Streep doskonale pokazała nerwowość bohaterki, z jednej strony starającej się utrzymać prestiż firmy po samobójczej śmierci swojego męża Philipa. Z drugiej próbującej udowodnić swoją wartość zawistnym inwestorom w świcie wejścia firmy na giełdę papierów wartościowych. Dodatkowo dochodzi kwestia wykradzionych dokumentów rządowych i dylemat: publikować, czy nie publikować. Wewnętrzny konflikt bohaterki dodatkowo podsyca relacja z córką (w postać Lally Weymouth wcieliła się Alison Brie), reprezentantką młodszego pokolenia, z pogardą traktującego fałszywy waszyngtoński establishment.
Główną rola męska przypadła w udziale Tomowi Hanksowi, który ze swoich aktorskich obowiązków wywiązał się doskonale. Wcielający się w postać Bena Bradlee’ego, nieznającego pojęcia "niemożliwe" naczelnego "Washington Post", Hanks jest niesamowity. Ze swoją butną elegancją jak ryba w wodzie pasuje do świata przykrytego tytoniowym dymem, w którym zatłoczone biura żyją rytmem wystukiwanym setkami palców na maszynach do pisania (których aktor jest wielkim fanem). Jest prawdziwym uosobieniem siły woli, niepokonanym strażnikiem własnych przekonań, oddających nastroje towarzyszące całemu narodowi.
Między dwójką doświadczonych aktorów czuć chemię dlatego sceny z ich udziałem ogląda się naprawdę lekko. Zresztą tempo akcji i świetny scenariusz duetu Liz Hannah - Josh Singer sprawiają, że ten blisko dwugodzinny film "wchodzi" bardzo gładko. Ci młodzi scenarzyści, którzy bezpośrednio nie mają prawa pamiętać tej czarnej strony na kartach amerykańskiego rządu podeszli do tematu z dystansem, dzięki czemu zyskaliśmy świeżą, miejscami humorystyczną narrację.
Ukazane w filmie wydarzenia związane z wykradzeniem i publikacją Pentagon Papers pokazują jak przez nieudolność władz i strach przed kompromitacją na polu polityki zagranicznej, nacierpieli się młodzi mężczyźni (a wraz z nimi całe ich rodziny) biorący udział w wojnie w Wietnamie. Pentagon Papers – dokumenty, w których Richard McNamara, Sekretarz Stanu w gabinetach Kennedy’ego i Johnsona – zawarł prawdę o wydarzeniach w Wietnamie, są dowodem manipulacji opinią publiczną, jakiej dopuścił się rząd USA. Działalność takich osób jak Dan Ellsberg (Matthew Rhys), Bena Bagdikiana (świetny Bob Odenkirk, zresztą w "Czwartej władzy" prawie cały drugi plan robi totalną robotę), czy Neila Sheehana, jest świadectwem nieugiętości i uczciwości wobec społeczeństwa. "The Post" przypomina tym samym mediom, jak ważną rolę sprawują w demokratycznym ustroju. Czwarta władza nie wzięła się znikąd.
Amerykańska Akademia Filmowa lubi filmy rozliczające niechlubne chwile z przeszłości kraju. Zwłaszcza, gdy przy okazji można trochę podokuczać Republikanom. Nie zdziwimy się zatem, gdy przyozdobiony muzyką Johna Williamsa film Stevena Spielberga 4 marca w Dolby Theatre w Hollywood zgarnie Oscara za najlepszy obraz. Ciężko nazwać go dziełem wybitnym, ale jest wystarczająco solidny. Posiada słuszny moralnie i politycznie przekaz. Jest świetnie napisany i zagrany. Dodatkowo pięknie wkomponowuje się w amerykańską kinematografię skupioną na dziennikarstwie śledczym. Jego ostatnia scena to w zasadzie pierwszy kadr "Wszystkich ludzi prezydenta" z 1976 roku, filmu Alana Pakuli opowiadającego o kulisach Afery Watergate. Cała ta złożoność i midasowe dotknięcie Spielberga mogą wystarczyć, by w dwa lata po sukcesie "Spotlight" śledcze dziennikarstwo znów zatriumfowało na kinowych ekranach.