Niepozorna, wydawałoby się, sprawa in vitro, która nie może zagrozić monolitowi Platformy Obywatelskie, dzisiaj jest pierwszym wyraźnym sygnałem wieszczącym kryzys jedności partii. Wielu jej członkom zarówno ideowo jak i politycznie nie jest po prostu ze sobą po drodze. Czy premierowi uda się zażegnać kryzys?
Czy minister Arłukowicz jest w stanie dogadać się z posłem Libickim? Czy Dariusz Rosati zrozumie ministra Gowina? Taki skrajności personalnych i poglądowych w PO jest więcej. Dotychczas wydawało się, że Tusk dokonuje rzeczy niemożliwej - tworzy partię, która jest w stanie połączyć różne opcje polityczne w jedną, wielobarwną całość. Nadać im nowy wymiar ideowego dialogu, stworzyć polityczny tygiel, w którym jest miejsce na wiele poglądów. Cóż, sielankowy obraz partii centrowej o szerokim zasięgu zarówno z lewej, jak i z prawej strony, może się szybko skończyć. Taką wizję wieszczą przynajmniej publicyści.
Kamila Baranowska w "Rzeczpospolitej" stwierdza krótko: "in vitro doprowadziło do największego w tej kadencji kryzysu w PO, który zagroził samemu Tuskowi". Ewentualne perturbacje mogą bowiem zagrozić sejmowej większości koalicji. Ta ma w tej chwili zaledwie trzy głosy przewagi nad opozycją.
Wyjściem z klubu zagroził na wyjazdowym posiedzeniu w Jachrance John Godson. Nie chodziło mu w tym przypadku o sprzeciw wobec którejś z wersji proponowanej ustawy, ale o próbę wprowadzenia dyscyplina partyjnej w trakcie głosowania. A to, frakcja konserwatywna partii uznała za ingerowanie w kwestie światopoglądowe. Dla wielu to przekroczenie pewnej niepisanej granicy politycznej swobody.
Renata Grochal wieszczy na łamach "GW" utopienie ustawy o in vitro w sejmowej komisji. Wszystko w imię ratowania jedności PO. Donald Tusk na rozpad Platformy ze względu na kwestię "mrożenie czy niemrożenie zarodków" (jak sam stwierdził) pozwolić sobie nie może. Szczególnie w perspektywie zbliżającego się kryzysu gospodarczego i trudnego czasu jaki czeka nasz kraj i całą Europę.
Jak pisze dziennikarka groźbę destabilizacji partii Tusk uznał za poważną. Stworzenie jednego zespołu pracującego nad wspólnym projektem ustawy o in vitro ma nie tyle znaleźć polityczny i ideologiczny konsensus w spornej spornej sprawie, co uspokoić nastroje wewnątrz partii, przy okazji zaprzepaszczając szansę na uregulowanie kwestii sztucznego zapłodnienia.
Trzeba znaleźć takie wyjście, "żeby PO nie przegrała politycznie i nie zapłaciła za to bardzo wysokiej ceny" powiedział Niesiołowski. Kosztem może być głosowanie nad feralną dla Tuska ustawą.
"Rzeczpospolita" sugeruje nawet, że całe zajście miało charakter prowokacji politycznej. Jeden z ważnych polityków partii miał poinformować dziennikarza o rzekomej podsycaniu nastrojów w partii. Odpowiedzialny za to miał być Rafał Grupiński działający w porozumieniu z Grzegorzem Schetyną. Celem według gazety było doprowadzenie do odejście jednego lub kilku polityków z partii.
W obliczu politycznych rozgrywek i personalnych przepychanek wewnątrz rządzącej partii smutne jest jednak, jak słusznie zauważa Sławomir Zagórski w "Wyborczej", "że po latach stosowania in vitro, techniki, która jest jednym z najradośniejszych, największych zwycięstw współczesnej medycyny, Polska nie potrafi wprowadzić mądrych przepisów ją regulujących. Los tysięcy rodaków borykających się z niepłodnością politycy mają w nosie".