"Czarna Polana” to projekt agencji K2 i Platige Films, przy którym współpracowali tak znamienici artyści jak Tomasz Bagiński, Atanas Valkov czy Kayah. Połączenie kilku dziedzin sztuki – tradycyjnej animacji, muzyki i tańca – pozwoliło na stworzenie niezwykłej historii, opartej na kulturze słowiańskiej, naturze i rzemiośle. To kolejny, po netflixowym Wiedźminie, projekt z udziałem Tomasza Bagińskiego, o którym ostatnio wiele się mówi.
Współpraca z Netflixem w dzisiejszych czasach brzmi jak marzenie. Jak to wygląda w praktyce?
Tomasz Bagiński: Netflix jest bardzo dużym, profesjonalnym studiem oraz dystrybutorem i właśnie w taki sposób się z nim współpracuje. Świetni ludzie, świetni producenci, profesjonaliści. Nie jestem jedyną osobą z Polski, która z nimi działa. Powstaje serial kręcony przez Agnieszkę Holland we Wrocławiu z udziałem m.in. Roberta Więckiewicza czy Macieja Musiała. Netflix w każdym kraju, w którym jest dostępny, próbuje tworzyć treści na rynek lokalny, nie ma tu więc wielkiej niespodzianki. W żaden sposób nie chcę oczywiście umniejszać wartości tej współpracy – fajnie, że jesteśmy w momencie, w którym Polska może być po prostu traktowana na równi z innymi europejskimi rynkami i mieć podobne do nich możliwości.
Najnowsza produkcja, "Czarna Polana”, stylem nawiązuje do bardziej tradycyjnych technik animacji. Skąd taki pomysł?
To projekt, który powstał we współpracy z agencją K2 i producentem Żubrówki. Kiedy zaczynaliśmy pracę nad przedsięwzięciem, byliśmy zgodni, że nie chcemy robić filmu reklamowego. Pomyślałem, że po 10 latach robienia projektów aktorskich fajnie by było wrócić do animacji – choćby na krótką chwilę, na potrzeby tego kilkuminutowego filmu. Zaprosiliśmy do współpracy sześcioro animatorów, którzy mieli przy tworzeniu wolną rękę. Napisałem scenariusz, zrobiliśmy ogólny plan, a za motyw spajający całość wybraliśmy taniec.
Dlaczego właśnie taniec stał się spoiwem całości?
To sztuka, która pozwala przekazać emocje i prawdę w ciekawy i niedosłowny sposób. Można powiedzieć, że animacja to też taniec, ale na papierze. Zaproszeni do współpracy animatorzy w zasadzie nie mieli ograniczeń. Byłem ciekaw, w jakim kierunku może pójść interpretacja tańca, kiedy zostanie on przefiltrowany przez oczy kolejnych ludzi. Efekt jest zupełnie inny niż się spodziewałem, ale jest na tyle ciekawy i oryginalny, że jestem z niego zadowolony.
Czy, w pracy nad projektami często musi Pan godzić się na kompromis?
To zależy w jakiej roli występuję w danym projekcie. W wolnym czasie, między większymi projektami, reżyseruję np. reklamy, przy których moja autonomia jest bardzo mała. Tam realizuje się po prostu założenia scenariusza, czasem jest w tym trochę wolności, jednak zazwyczaj niewiele. Mam też na koncie projekty czysto autorskie, w których miałem dużo do powiedzenia i wtedy faktycznie upierałem się, aby było to zrealizowane tak, jak chcę, jednak zawsze trzeba przystać na pewien poziom kompromisu. Zawsze przychodzi się zderzyć albo z budżetem, albo z terminami albo z innymi ograniczeniami. Trzeba starać się zrealizować projekt najlepiej jak się da w określonych warunkach, uwzględniając te wszystkie elementy. To też część całej tej zabawy, związanej z tym zawodem. Bycie producentem czy reżyserem to tak naprawdę ciągły kompromis. To, że ciągle pojawiają się fajne filmy, z mojego punktu widzenia, naprawdę zakrawa na cud, biorąc pod uwagę, że w pewnych kwestiach wciąż trzeba walczyć z rzeczywistością.
Dlaczego animacja?
Sam animacją zajmowałem się już w dzieciństwie, dlatego namawiam wszystkich do próbowania. To fajne uczucie, kiedy coś, co jest szkicem, rysunkiem na kartce, zyskuje życie. Moja rodzina nigdy nie była zaangażowana w branżę filmową, musiałem robić wszystko na własną rękę. Moim marzeniem było być zawodowym reżyserem i zawodowym producentem i udało mi się to zrealizować. Teraz nie mam już czasu na spokojną pracę opierającą się na rysowaniu, choć czasem mi tego brakuje.
"Twój Vincent” nie dostał Oscara. Spośród nominowanych tytułów wyróżniał się techniką, w której został stworzony. Czy taki rodzaj animacji ma szansę przebić się do szeroko pojętego mainstreamu?
W tej chwili "Twój Vincent” jest jednorazowym przypadkiem i raczej tego rodzaju technika, stylistyka i tematyka nie jest w stanie osiągnąć tak szerokiej widowni jak filmy Pixara. To zawsze będzie nisza, ale Vincent jest dużym sukcesem, również jeśli chodzi o sprzedaż. Ludzie poszli na ten film zarówno z zamiłowania do tematyki, jak i czystej ciekawości czegoś kompletnie nowego. W ramach tej niszy można na pewno jeszcze coś zrobić i myślę, że producenci Vincenta już mają w głowie pomysły jak tę stylistykę wykorzystać w kolejnych projektach. Widać, że jest rynek na takie animacje – może nie tak gigantyczny jak na produkcje dziecięce, ale również ma potencjał.