Wczorajsza trąba powietrzna, która przeszła nad Borami Tucholskimi, to nie tylko ponad 400 hektarów zniszczonych lasów, ale też setki ludzkich dramatów. Blanka Janke, mieszkanka wsi Łążek opowiada w rozmowie z naTemat jak wygląda sytuacja po tej tragedii.
Po południu zaczęły się zbierać chmury. Ale to nie były takie zwykłe granatowe, burzowe chmury, tylko szare i ciężkie. Jak je zobaczyłam, powiedziałam do mamy: "Boże, zaraz będzie jakaś ogromna nawałnica". Po kilku minutach do domu wpadł ojciec i woła: "Nie ma Szarłaty", czyli wioski niedaleko mnie. Był cały roztrzęsiony, zdenerwowany. Myślałam, że przesadza, ale po chwili wsiedli z mamą samochód i pojechali pomagać.
Później opowiadali, że po drodze było pełno powalonych drzew i uszkodzonych samochodów, musieli się przedzierać przez to zwałowisko. Całe szczęście ten rejon gdzie ja mieszkam oszczędziło, nikt nawet nie jest ranny. Ale w Starej Rzece poszkodowanych jest sześć osób.
Spotkałam też wczoraj wieczorem sąsiadkę, która w chwili gdy to się działo była w lesie. Opowiadała, że na dole było zupełnie cicho i spokojnie, jakby nic się nie działo. Dopiero kiedy spojrzała w górę nad jej głową latały drzewa. Uratowało ją chyba tylko to, że z dorosłego lasu pobiegła szybko do młodnika i położyła się na ziemię. Pamięta tylko, że co chwilę po twarzy uderzały ją gałązki, a wiatr próbował ją podnieść. Później była w takim szoku, że przez resztę dnia dziękowała wszystkim, że żyje.
Teraz wszyscy się już uspokoili, ale otoczenie wygląda strasznie. Przyjechali strażacy z całej okolicy, chyba osiem zastępów. Teraz usuwają z dróg drzewa i samochody, które są uszkodzone. Wszyscy sobie pomagają - nasze koło gospodyń wiejskich przygotowało im poczęstunek. Poszłam nad rzeczkę, która jest 500 metrów ode mnie. Jeśli się rozejrzeć, to w promieniu półtora kilometra nie ma żadnych drzewa – wszystkie są powalone w całości albo złamane w połowie, jak zapałki. I pomyśleć, że to wszystko trwało jakieś 5-10 minut.