Na pierwsze spotkanie przybyła nieświeża, czyli Warszawa z 1998 roku okiem słoika
Stanisław Dojs
07 kwietnia 2018, 08:07·5 minut czytania
Publikacja artykułu: 07 kwietnia 2018, 08:07
Takich historii stolica zna co niemiara. W 1998 roku na jej obszerne włości z cichym plaśnięciem wylądował kolejny słoik. Mimo, że to określenie jeszcze wtedy nie istniało, ów prowincjusz patrzył na Warszawę okiem niezwykle krytycznym. Przeniesiemy się dziś wehikułem czasu dwadzieścia lat wstecz i spójrzmy na to polaryzujące opinie miasto przez denko od tego weka. Przekonamy się też, czy ów przybysz miał rację, czy nie? A przy okazji skąpiemy się w sentymentalnej zalewie odległych wspomnień. A tym słoikiem byłem ja.
Reklama.
Miasto pełne życia i…zapachów
Dziś o tej porze roku jest delikatna mżawka i dwanaście stopni na plusie. Dwadzieścia lat temu zima była zimą, a lato - latem. Druga połowa czerwca była zatem upalna. Nic tak nie pachniało jak Dworzec Centralny w te skwarne dni. Zapowiedzi lektora dla niedowidzących pasażerów pociągów były zbędne. Gęsty zapach tego, co zastygło na torach, wpełzał do wagonów każdą możliwą szczeliną. Niby nic, ale taki właśnie bodziec uderzał przyjezdnych na dobry początek. Dworcowy przybytek aż roił się od bezdomnych, a podziemne korytarze były solidnie nadgryzione zębem czasu. Kto złapał taksówkę na dworcu, ten szybko zapominał o kolejowym fetorze. Bandycko wysoki rachunek za przejazd, czy kurs na Elektoralną przez Mokotów były standardowym repertuarem powitalnym serwowanym naiwnym nowoprzybyłym. Bohater niniejszego tekstu nie miał zamiaru brać taksówki.
Wiedział też, że od niedawna z samego centrum kursuje na Ursynów metro, więc skierował ku niemu swe dziarskie kroki. Już samo wynurzenie się z czeluści uryno-Hadesu było bardzo miłym uczuciem.
Powietrze, choćby nie wiem jak pracowicie zanieczyszczane przez ówczesne fastfoody, po inhalacji podziemnej wydawało się alpejsko-krystaliczne. Skąpane w słońcu miasto prezentowało się dobrze. Biurowców było wprawdzie znacznie mniej niż dziś, ale i tak wysoka zabudowa Śródmieścia komunikowała prowincjuszom, że w tym mieście wiele się dzieje. Nad wszystkim górował dumnie Pałac Kultury. Ludzie spoza Warszawy mówią często, że brzydki, że zburzyć… Tere-fere. I tak prawie zawsze towarzyszy temu skrywana nutka fascynacji tym budynkiem.
U podnóża Pałacu przycupnął sobie stary autobus, chyba Berliet. Brak powietrza w kołach, nienaturalnie ugięte zawieszenie i rdzawo-strupiała karoseria wyraźnie sugerowała, że stoi tutaj dłuższą chwilunię. Był to prowizoryczny bar piwny, którego zaparowane okna komunikowały, że w środku można się znieczulić za rozsądną kwotę. Po drugiej stronie Jerozlimskich prężył się hotel Marriott – synonim luksusu. Mimo upływu 9 lat od upadku komuny, nadal nie miał szczególnej konkurencji.
Dwa lata wcześniej, bo przecież wciąż jesteśmy w 1998 roku, nocował w nim Michael Jackson przy okazji swojego wielkiego koncertu na Bemowie. No dobrze, wracamy na szlak. Młodzian wdychający Warszawskie powietrze rozejrzał się wokół. W oddali majaczyła się budka z krzyżykiem – to punkt pomocy bezdomnym. W opozycji do niego – hotel Holiday Inn i centrum handlowe. Dziś wszystkie te budynki to odległe wspomnienie. Zostały zmiażdżone przez drogi "metr kwadratowy". I co dalej? Do metra można było udać się tramwajem – to tylko jeden przystanek. Propozycja było mało kusząca, bo tłok jaki panował na tym odcinku był spory, jak też barwny. Wówczas był to złoty szlak wiodący z Dworca Centralnego na Stadion Dziesięciolecia.
To tętniące życiem centrum handlowe było godne postkomunistycznej siermięgi lat 90-tych. Tą linią podróżowali nie tylko Warszawiacy i turyści, ale także Wietnamczycy, mieszkańcy byłych republik Wspólnoty Niepodległych Państw i inne nacje zamieszkujące na Wschód od Buga, a czasem i od Uralu. W parcianych siatach wieźli różne towary na rzeczony stadion i nie zawsze mogli się pochwalić ważnym biletem komunikacji miejskiej. Przyciągali kontrolerów biletów, którzy jak piranie polowali na ich naiwną krew.
Funkcjonariusze ZTM dziarskimi kopniakami i szturchnięciami błyskawicznie przełamywali bariery językowe, jakimi pragnęli się zastawiać dalekowschodni gapowicze. W obliczu wizji takiej podróży spacer był rozsądnym pomysłem. Przez pusty dzisiaj plac okalający Dworzec Warszawa Śródmieście ciężko się było przedrzeć. Działał tam bazar z ofertą bliźniaczo podobną do tego, co oferował stadion. Ręczniki z tygrysem lub gołą babą, podrabiane buty, bułgarskie staniki, wszelka możliwa odzież…
Tętniący życiem targ można było minąć chodnikiem biegnącym wzdłuż Alej Jerozolimskich. Tam przyjezdny spotkał natarczywe Cyganki. Te zagadnęły naiwnego młodziana o cel przyjazdu, a ten naiwnie odpowiedział. Za niewielką opłatą przewidziały pomyślnie zdane egzaminy na studia. Ich prognozy niestety nie okazały się prorocze. Wędrowiec minął także budkę J-17, w której handlowano używanymi kasetami i płytami CD z muzyką. Były też świerszcze z drugiej ręki. Łupem przyjezdnego padł singiel CD Spin Doctors "Pocket Full of Cryptonite" za jedyne 7 zł. I poszedł dalej.
Mury okalające stację Metro Centrum były pierwszym napotkanym fragmentem świeżego tynku od czasu wjazdu wędrowca do stolicy. Miejsce to wyrosło na drugie, obok Rotundy, stołeczne centrum zborne. W czasach, gdy telefon komórkowy był egzotycznym luksusem, dokładne umówienie godziny i miejsca spotkania miało kluczowe znaczenie. Każde z tych miejsc tętniło życiem zwłaszcza o pełnych godzinach. Mniej więcej "kwadrans po" okazywało się, kto miał mniej szczęścia i został wysterowany. Młodzieniec wskoczył do metra, a tam druga, miła niespodzianka…
Stołeczne dziewczyny i inne wrażenia
Z Dworca Centralnego na Ursynów kursowało metro. Trzeba było tylko przejść osiem minut piechotą na świeżutko oddaną stację Metro Centrum. Liczyła sobie może ze trzy tygodnie. Była żywym dowodem na to, że to co leży przy szynach, nie musi przypominać zaniedbanej latryny. Była czysta, schludna i skracała czas dojazdu na Ursynów przynajmniej dwukrotnie. Kolejne miłe wrażenia estetyczne czekały pod ziemią. Ludzie w metrze byli ubrani lepiej niż Ci w innych środkach komunikacji. Przysiągłbym, że i dziewczyny były tam ładniejsze. Niebawem wyjaśniono mi, że Ursynów był niegdyś znacznie bardziej pożądanym blokowiskiem niż oddawane równolegle do użytku Bródno i Chomiczówka. Kto miał jako-takie układy, ten dekował się na Ursynowie. Tkanka miejska tego blokowiska nie była takim kwiatem PRL-u jak Wilanów, czy Konstancin, ale…
Dość dywagacji. A może po prostu na Ursynowie mieszkały ładne dziewczyny bez historycznych powiązań? 8 stacji szybko minęło. Rosyjskie składy marki "Wagonmasz" huczały niemiłosiernie, ale przy odrobinie dobrej woli można się było w nich dopatrzyć podobieństwa do składów nowojorskiego metra. Na stacji Stokłosy młodzian wysiadł.
Nie było wtedy GPS-ów, komórek, etc. Trzeba było zapytać kogoś o drogę, ogarnąć mniej więcej kierunki świata i po 10 minutach kluczenia przez blokowisko nastąpiło serdeczne powitanie z Ciocią Halą i Wujkiem Henrykiem. Następnie podano arcyobfity posiłek. Moja kochana, nieżyjąca już ciocia, nie serwowała innych.
Wieczorem kładąc się spać, słoik włączył radio. A tam jakież bogactwo wyboru! Było nawet radio Jazz z rockową audycją prowadzoną przez Hołdysa. Prezentował słuchaczom utwory sto % bawełny. "Było nas dwóch nie trzech W każdym z nas pełna amfy krew Ale jeden przyświecał nam cel Fryzurka na żel i wszystko O.K.". Wieczorem jeszcze toaleta w ciasnej łazience. Tam ciocia udzieliła kilku instrukcji jak radzić sobie z odpływem wanny, jak wycierać do sucha umywalkę i aby nie wkładać mydła pod strumień wody, bo rozmięka. Była wprost niebywałą pedantką i heroicznie pracowitą kobietą.
Nad rozgrzanym miastem z wolna zapadał zmierzch. Nie wiedziałem wtedy, że spędziłem właśnie pierwszy dzień w mieście, z którym połączę moje życie. Tak jak z kobietą. Oj daleko było jeszcze do miłości, nawet o sympatii jeszcze nie było mowy. Ale Warszawa zaszumiała mi w głowie jak wypita duszkiem butelka Beaujolais. Następnego dnia miałem jechać na UW zdawać na dziennikarstwo, a niedługo potem na UKSW na kierunek do niego zbliżony. A potem w kolejnych dniach, miesiącach i latach?
To w tym mieście miałem odwiedzić Stadion X-lecia, być krojonym w tramwaju, podkochiwać się w koleżankach z roku, poznać przyszłą żonę, zainteresować się Powstaniem Warszawskim i przechodzić przez kolejne prace, począwszy od tych koszmarnie podrzędnych. Ta miłość nie rozwijała się jak romans, lecz raczej jak surrealistyczny film ze zwrotami akcji. Kolejny odcinek mojego słoikowego romansu ze stolicą już niebawem.