Krótkie narzeczeństwo, szybki ślub i natychmiastowa przeprowadzka do lepszej dzielnicy, przy euforii rodziny panny młodej. A później niezliczone kłótnie i problemy w związku, aż wreszcie burzliwy rozwód na oczach całego kraju, po którym małżonka traci serce i umiera. Tak trochę groteskowo można opisać sześcioletnią przygodę Józefa Wojciechowskiego z Polonią Warszawa.
Gdy Józef Wojciechowski kupował Polonię, w klubie panowała wielka radość. Kibice spodziewali się, że przyszłość klubu maluje się w różowych kolorach. Teraz, gdy Wojciechowski odchodzi, zniechęcony brakiem jakichkolwiek sukcesów, nazywany jest przez tych samych ludzi grabarzem ich klubu, który ma przecież ponad stuletnią tradycję. I trudno nie zgodzić z ich oskarżeniami, widząc w jaki sposób właściciel spółki JW Construction obchodzi się z Polonią. Michał Listkiewicz twierdzi nawet, że jest dla niej gorszy od niemieckich okupantów, bo nawet oni nie doprowadzili do upadku warszawskiego klubu.
Jeszcze w lutym bieżącego roku w mediach pojawiła się informacje (plotka?), że w Polonii miałby grać reprezentant Polski Sebastian Boenisch. Pół roku później Wojciechowski myślał o już jedynie o tym, aby do Warszawy sprowadzić nowego inwestora, który zajmie jego miejsce w klubie.
Bogaci ludzie mają swoje zachcianki, a Polonia Wojciechowskiemu już się znudziła. Postanowił zatem pozbyć się go tak, jak pozbywa się starego, niepotrzebnego nikomu w rodzinie samochodu – sprzedać byle komu, byle jak, aby tylko nie tarasował już dłużej podjazdu przed domem. Chętnych było kilku, ale wszyscy chcieli tylko silnik, więc Wojciechowski postanowił, że reszta auta pójdzie na złom. Chyba, że ktoś zechce tę blachę kupić. Do sprzedania za złotówkę.
– To mimo wszystko strata dla polskiej piłki, ponieważ w Polsce brakuje ludzi, którzy są w stanie inwestować w futbol w taki sposób, jak Wojciechowski. Polonia była w stanie robić spektakularne transfery. Inni biznesmeni są dużo ostrożniejsi w wydatkach. Szkoda, że to wszystko kończy się w takich okolicznościach – twierdzi Jarosław Koliński, dziennikarz "Przeglądu Sportowego".
Jego podziela były piłkarz Polonii, Radosław Gilewicz. – Wojciechowski chciał kupić sukces, a w piłce tak się nie da. Dobrą drużynę piłkarską trzeba budować małymi krokami. Nie wystarczy kupić najlepszych dostępnych na rynku zawodników, aby zagwarantować sobie tytuł mistrza Polski. Trzeba mieć jakiś plan na klub, którego w Warszawie zabrakło. Roman Ambramowicz płacił więcej niż Wojciechowski, celował w wyższe cele, ale miał od właściciela Polonii dużo więcej cierpliwości. Na wymarzony triumf w Lidze Mistrzów czekał aż 10 lat – mówi Gilewicz.
Oskarżenie o brak planu na Polonię pojawiało się bardzo często, przez wszystkie lata inwestowania Wojciechowskiego w klub. Właściciel JW Construction wydawał pieniądze, ale niczego za nie nie budował. Kupował średniej klasy piłkarzy ze średnich klubów i łudził się, że z nimi w składzie osiągnie sukces.
Zachowywał się tak, jakby nie był twórcą jednej z największych polskich firm budowlanych. Jakby nie rozumiał, że wszystko trzeba zacząć od fundamentów, którymi w piłce jest odpowiedni sztab szkoleniowy. Trenerów jednak Wojciechowski zwalniał pod byle pretekstem, nawet wtedy, gdy osiągali niezłe wyniki, jak chociażby Bogusław Kaczmarek.
– Wojciechowski nie szanował nikogo. Na całym świecie najważniejszym produktem w futbolu jest trener, a potem piłkarz. To dla nich kibice przychodzą na stadion, o nich piszą dziennikarze, ich pokazuje telewizja. Wojciechowski zatrudniając zawodników, podpisywał kontrakt na kilka lat, który zrywał po pół roku. Jak potem mieli oni identyfikować się z tym klubem? Skoro musieli się martwić, czy za tydzień prezes nie zdecyduje, że nie będzie wypłaty albo w ogóle nie chce już na nich patrzeć – pyta Gilewicz.
Przez blisko pięć lat Wojciechowski nie liczył się nie tylko z ludźmi, których zatrudniał. Płacił im niebotyczne dla innych polskich klubów pieniądze, stawiając wymagania, których nie sprostaliby nawet w najlepsi na świecie. W braku szacunku był jednak konsekwentny, gdy chodziło o jego pieniądze. Podczas, gdy przy Łazienkowskiej oglądano z dwóch stron każdy wydawany grosz, przy Konwiktorskiej podpisywano kontrakt z Ebim Smolarkiem, gwarantując mu zarobki ponad 1,6 mln rocznie. A i tak tylko po to, aby po roku rozwiązać go, płacąc równie niebotyczne odszkodowanie.
– To były jego pieniądze, więc miał prawo wydawać tyle, ile chciał. Błędem było jednak informowanie wszystkich o tym, ile zarabiają piłkarze. Rodziło to wielką presję na zawodnikach. Tego nie robi się w żadnym klubie. Wojciechowskiemu zabrakło dyplomacji – twierdzi Gilewicz.
Ktoś może powiedzieć, Polonia to klub, który zdobył w swojej historii raptem dwa mistrzostwa Polski. Jak można zatem oczekiwać, że przyjdzie Wojciechowski, wyłoży kasę i warszawski klub z miejsca stanie się drużyną seryjnie zdobywająca trofea? Ale właśnie tego wymagał sam Wojciechowski. Oczekiwał dobrej gry od pierwszego meczu. Gdy tego nie otrzymywał, potrafił jeszcze z trybuny, przed kamerą poinformować wszystkich, że jego zawodnik do niczego się nie nadaje.
– Prezes był zbyt porywczy. Źle traktował piłkarzy, zwalniał trenerów pod byle pretekstem. Uważam, że nasza liga nie jest tak mocna, aby przy takich funduszach i mądrze zarządzanym klubem nie odnieść żadnego sukcesu – twierdzi Koliński.