
"Marvel: Infinity War to najbardziej ambitny crossover w historii" – ta deklaracja w kręgach fanatyków komiksowych superbohaterów stała się już memem. Jest w niej sporo racji, bo "Avengers: Wojna bez granic" to kulminacja przygód Kapitana Ameryki, Thora, Spider-Mana, Iron Mana i reszty, które oglądaliśmy na kinowych ekranach przez ostatnie 10 lat. Przez ten czas w uniwersum powstało aż 18 (!) filmów. Upchnięcie wszystkich wątków i postaci w jedno dzieło jest ambitne i wiąże się z pewnym zagrożeniem rzutującym na jakość filmu.
Disney i Marvel w tańcu się nie rozdrabniają i od razu wrzucają nas w sam środek akcji - wszak mieliśmy 10 lat na przygotowania się do wielkiej wojny. Od samego początku robi się emocjonująco i groźnie - już w pierwszej sceny główny arcywróg Thanos atakuje statek Thora i Lokiego. Potem szybko skaczemy między kolejnymi lokacjami - Ziemią, statkiem "Strażników Galaktyki", Wakandą czy Tytanem.
Fabuła nie należy do najbardziej odkrywczych. W ogóle nie jest niczym nowym - to tradycyjna walka dobra ze złem, gdzie bohaterowie muszę zewrzeć szyki, odrzucić wewnętrzne konflikty, by pokonać ostatecznego bossa. Na szczęście Thanos nie jest bezdusznym, złym, tyranem, które chce podbić wszystko i wszystkich... i co dalej? Ma racjonalne powody i choć nie jest pozytywnym anty-bohaterem jak "bóg podstępu" Loki, to potrafimy zrozumieć, dlaczego chce wyrżnąć pół Wszechświata.
