"Marvel: Infinity War to najbardziej ambitny crossover w historii" – ta deklaracja w kręgach fanatyków komiksowych superbohaterów stała się już memem. Jest w niej sporo racji, bo "Avengers: Wojna bez granic" to kulminacja przygód Kapitana Ameryki, Thora, Spider-Mana, Iron Mana i reszty, które oglądaliśmy na kinowych ekranach przez ostatnie 10 lat. Przez ten czas w uniwersum powstało aż 18 (!) filmów. Upchnięcie wszystkich wątków i postaci w jedno dzieło jest ambitne i wiąże się z pewnym zagrożeniem rzutującym na jakość filmu.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Napisz do mnie:
bartosz.godzinski@natemat.pl
Filmy tandemu Marvel-Disney w dziedzinie blockbusterów ustawiły poprzeczkę bardzo wysoko. Trudno będzie kolejnym twórcom ją przeskoczyć i nakręcić coś bardziej epickiego (to słowo akurat w tym przypadku jak najbardziej pasuje) niż ich najnowsza produkcja. Przez dekadę superbohaterskie filmy dojrzewały, bawiły się konwencją oraz łamały scenariuszowe schematy. "Spider-Man: Homecoming" udowodnił, że można pokazać genezę bohatera, bez powielania kalki. Z kolei "Czarna Pantera" przemycała nieco głębszą treść. Niestety "Avengers: Wojna bez granic" choć nie jest zły, to stanowi swego rodzaju regres.
Superbohaterów jak mrówków
Disney i Marvel w tańcu się nie rozdrabniają i od razu wrzucają nas w sam środek akcji - wszak mieliśmy 10 lat na przygotowania się do wielkiej wojny. Od samego początku robi się emocjonująco i groźnie - już w pierwszej sceny główny arcywróg Thanos atakuje statek Thora i Lokiego. Potem szybko skaczemy między kolejnymi lokacjami - Ziemią, statkiem "Strażników Galaktyki", Wakandą czy Tytanem.
Wątków wystarczyłoby na serial, a każda z postaci musi się pokazać, co przywodzi na myśl najgorsze praktyki rodem z "Legionu Samobójców". Tu też na żadnym bohaterze nie skupiamy się dłużej niż 5 minut, bo nie ma to czasu. Niemal ciągła walka i demolka potrafi momentami zmęczyć wytrwałego fana napakowanego energetykiem. Wiemy, że gra toczy się o przyszłość Wszechświata, a mamy tylko 2,5 godziny, przez to nowe "Avengers" często przypomina zwiastun filmu, a nie film sam w sobie. Jak "Transformersy".
Wbrew pozorom na ekranie nie panuje totalny chaos. Pomimo mnogości bohaterów i historii wszystko jest poukładane i łączy się ze sobą. To zasługa wieloletniego doświadczenia, które nabrał zarówno Disney, jak i reżyserzy - bracia Russo (nakręcili też m. in. "Kapitan Ameryka: Wojna bohaterów", w którym również nie można było narzekać na niedosyt postaci w obcisłych wdziankach). Również i my, widzowie, którzy przyzwyczailiśmy się do oglądania takich spektakularnych widowisk, możemy to teraz ogarnąć. Podejrzewam, że nasze mózgi musiały w jakiś sposób wyewoluować (zmutowały?), dlatego zawiodłem się, że formuła filmu swym szalonym tempem cofa nas o kilka lat.
Thanos niczym Darth Vader
Fabuła nie należy do najbardziej odkrywczych. W ogóle nie jest niczym nowym - to tradycyjna walka dobra ze złem, gdzie bohaterowie muszę zewrzeć szyki, odrzucić wewnętrzne konflikty, by pokonać ostatecznego bossa. Na szczęście Thanos nie jest bezdusznym, złym, tyranem, które chce podbić wszystko i wszystkich... i co dalej? Ma racjonalne powody i choć nie jest pozytywnym anty-bohaterem jak "bóg podstępu" Loki, to potrafimy zrozumieć, dlaczego chce wyrżnąć pół Wszechświata.
Kontrapunktem do akcji są nieodłączne gagi oraz humorystyczne dialogi. I tym razem są naprawdę zabawne - "pojedynek" między Thorem a Star-Lordem o to, kto jest bardziej męski, rozbawi nawet najbardziej zgorzkniałą osobę, której żarty w zeszłorocznym "Thor: Ragnarok" wydawały się zbyt suche. Zgodnie z zasadami dynamiki Newtona są i momenty dramatyczne, przez które wrażliwe osoby mogą się rozkleić. Zwłaszcza finał filmu szokuje, a na scenę po napisach końcowych czekamy z opadniętą szczęką i myślą "co się właśnie odmarvelowało?".
"Avengers: Wojna bez granic" jest przyzwoitym filmem, ale nie najlepszym z uniwersum Marvela. Tytułowa batalia z ukochanymi postaciami daje dużo frajdy, a efekty i dźwięk sprawiają, że niektóre ekranowe ciosy czujemy w kościach. Uniwersalnego przesłania w stylu "z wielką mocą przychodzi wielka odpowiedzialność" tutaj nie uświadczymy, bo nowa produkcja Disneya skupia się przede wszystkim na efektownych starciach potęg w różnych częściach kosmosu.
To jednak nie koniec spotkań z naszymi superznajomymi. Nikt nie zabija kury znoszącej złote jaja (produkcje studia zarobiły przeszło 13,5 miliarda), w planach są kolejne komiksowe filmy (sequele "Ant-Mana" i "Deadpoola tuż tuż), a "Avengers: Wojna bez granic" to wcale nie zwieńczenie sagi, lecz bardziej pierwsza część, której sequel zobaczymy mniej więcej za rok.