Niektórzy wietrzą spisek w tym, że "Czarna Pantera" zbiera same pozytywne opinie. To nie kwestia politycznej poprawności: jest naprawdę dobra. I jak przy kolejnej adaptacji komiksu Marvela, nazywana jest "najlepszym filmem Marvela". Czy nowa produkcja Disneya rzeczywiście jest tak rewelacyjna? Na pewno jest inna.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Napisz do mnie:
bartosz.godzinski@natemat.pl
Przeżywamy już przesyt, bliźniaczo podobnych do siebie, filmów superbohaterskich. Nie ma miesiąca, by do kina nie wszedł kolejny film z obdarzonym nadludzkimi zdolnościami mutantem, bogiem lub ich całą grupą, która stawia czoła analogicznym, ale czarnym charakterom w obronie (wszech)świata (np. za 2 miesiące wchodzi "Avengers: Wojna bez granic"). To się nie prędko zmieni, bo to jednak takie filmy przynoszą największe zyski i w pełni wykorzystują potencjał multipleksów, ale co powiecie na... "Króla lwa" w klimatach science-fiction?
Kraj pierwszego świata
Największy atut "Czarnej Pantery" to umiejscowienie większości scen w Afryce. Wreszcie możemy, choć nie dosłownie, odetchnąć świeżym powietrzem z pustyni i puszczy, a nie przenosimy po raz n-ty do zurbanizowanych Stanów Zjednoczonych. USA jest już passé, bo było tłem do zbyt dużej liczby filmów z superherosami. Zresztą twórcy już chyba sami są zmęczeni Ameryką, bo ostatnio coraz częściej opuszczamy jej granice i przenosimy się do mitycznego Asgardu ("Thor") czy w odległe zakątki kosmosu ("Strażnicy galaktyki").
W najnowszym filmie duetu Marvel-Disney odwiedzamy Wakandę. Nie ma co wpisywać jej do wyszukiwarki, bo to fikcyjny kraj w Afryce powstały za sprawą równie zmyślonego metalu z kosmosu: vibranium (to z niego wykuta jest tarcza Kapitana Ameryki). Jego niezwykłe właściwości doprowadziły do wybudowania najbardziej rozwiniętego pod względem technologicznym państwa na świecie. Wakanda olśniewa zarówno swym futurystycznym wyglądem i gadżetami, jak i pod względem strojów jej mieszkańców. Cieszą oko i są jeszcze bardziej wymyślne i zjawiskowe, niż te u najbardziej egzotycznych plemion z programów Wojciecha Cejrowskiego.
Aktorski "Król Lew" w estetyce science-fiction
Tytułowa "Czarna Pantera" to moc, którą zdobywają królowie Wakandy. Teraz przyszła kolej na T'Challę (Chadwick Boseman), ale zgodnie z kolejnym nowym trendem w kinie superbohaterskim: nie śledzimy genezy herosa i tego jak stawia pierwsze kroki z nowymi umiejętnościami, ale od razu trafiamy w wir akcji. Musi dorwać złodziei vibranium - na czele bandy staje Ullyses Klaw grany przez genialnego Andy'ego Serkisa, którego w końcu widzimy nie jako epizod lub pod postacią Golluma, Snoke'a czy Ceasera, ale jako pełnoprawną postać szalonego zabijaki.
W filmie występuje też plejada czarnoskórych aktorów, których ostatnio często widujemy na ekranie: Forest Whitaker ("Łotr 1"), Michael B. Jordan ("Creed"), Daniel Kaluuya ("Uciekaj!") oraz przeurocza i zabawna Letitia Wright ("Czarne lustro") czyli Shuri, która jest takim bondowskim Q dla "Czarnej Pantery".
Główną osią fabuły jest konflikt rodzinny i walka o koronę rodem ze wspomnianego "Króla Lwa". Nieraz czuje się inspiracje klasyczną animacją Disneya, a momentami nawet wygląda jak jej nadchodząca aktorska wersja. Scena w której T'Challa odwiedza krainę przodków i rozmawia z ojcem, przypomina motywacyjny dialog między Simbą a nieżyjącym Mufasą. I w tym tkwi też siła "Czarnej Pantery" - akcja skupia się na wewnętrznych sprawach, a nie ostatecznym końcu świata.
Nie chcę być rasistą, ale...
"Czarna Pantera" to film bardziej dojrzały od ostatnich produkcji z uniwersum Marvela. Owszem, są też dowcipne momenty, ale jednak dominuje poważny ton. Nieraz stawiane są tu pytania o to, co jest ważniejsze: lojalność wobec ojczyzny czy rodziny? Czy narazić bezpieczeństwo własnego kraju, by pomóc innym? Pojawia się też wątek uchodźców - pokazany jest... w drugą stronę: czyli czy Wakanda powinna pomagać swoim siostrom i braciom na całym świecie? Kwestia uciśnienia Afroamerykanów też jest rzecz jasna poruszona. Pewnie wielu widzów zniechęci, ale szczerze powiedziawszy: to nie powinno razić, bo nie jest dodane na siłę, a zręcznie wkomponowane w mitologię Czarnej Pantery. To współczesne, narastające światowe problemy, które ukazane są w ciekawy sposób i nadają kolorytu kinowemu widowisku.
"Czarna Pantera" udowadnia też, że słynna "poprawność polityczna" nie musi psuć filmu: lwia część fabuły toczy się w Afryce, więc to naturalne, że jest dużo czarnoskórych aktorów. Kobiety są silnymi wojowniczkami, a jedno z najmężniejszych plemion to... wegetarianie, co wychodzi na jaw w zabawnej scence. Biali aktorzy też są i nie są doczepieni dla równowagi, jak wspomniany Andy Serkis czy Martin Freeman ("Fargo", "Hobbit"), ale część wydarzeń odgrywa się w... Korei Południowej. Usłyszymy więc sporo popularnego k-popu oraz niezwykle popularnej odmiany hip-hopu - trapu.
"Czarna Pantera" nie jest wybitna, bo nie miała taka być, ale daje tony frajdy. W popkulturze Afryka nie była tak interesująco i niezapominanie przedstawiona od lat 80-tych i piosenki zespołu Toto. Oglądanie najnowszego filmu Disneya nie męczy też jak przy innych produkcjach z tego nurtu, a cała ta różnorodność i egzotyka sprawiają, że to jeden z najbardziej wyjątkowych filmów z superbohaterskiego panteonu.
"Czarna Pantera" wchodzi na ekrany polskich kin dokładnie w... walentynki. Przypominam, że tak jak w przypadku pozostałych filmów Marvela, są dodatkowe sceny po napisach: zarówno tych pierwszych, animowanych, jak i tych drugich, końcowych.