Przyjeżdżają na każde wezwanie, które wiąże się z zagrożeniem życia. Także do tych niesprawdzonych i nieuzasadnionych. Harują do ostatków sił, często nie znajdując chwili na załatwienie podstawowych potrzeb. Ratowanie ludzkiego życia to niezwykła misja, a jednocześnie bardzo niewdzięczne zadanie. O swojej pracy opowiedział nam autor fanpage'a - "Z Wnętrza Karetki".
"Trzeba jednocześnie być miłym oraz podejmować decyzje o wdrażaniu procedur ratujących życie. Łączyć profesjonalizm działań medycznych z jednoczesnym uspokajaniem pacjenta oraz osób mu towarzyszących" – czytamy w poście "Umiejętność równowagi" na fanpage'u "Z Wnętrza Karetki". – "Czy wiesz jak to jest, kiedy na twoich oczach umiera człowiek? Kiedy wiesz, że tylko ty możesz mu pomóc? Czy wiesz jak to jest, kiedy twoje działania mu nie pomagają? Gdy podczas podejmowania takich decyzji potrzebujesz policji, aby cię nie pobili?" – pyta jego autor.
Lubimy narzekać na swoją pracę. Na to, że jest ciężka. Że pracujemy za długo. Jesteśmy słabo wynagradzani. Co zatem ma powiedzieć człowiek, który po kilkunastu godzinach wykańczającego dyżuru wciąż musi być gotowy na spotkanie ze śmiercią? Często w warunkach skrajnie niesprzyjających. Kiedy w ciasnym, dusznym pomieszczeniu rodzina poszkodowanego grozi ci pobiciem lub śmiercią w przypadku niepowodzenia akcji ratunkowej.
Na takie ryzyko na co dzień są narażeni pracownicy Państwowego Ratownictwa Medycznego. O tym, jak wygląda praca ratownika medycznego, opowiedział naTemat autor fanpage'a "Z Wnętrza Karetki", który od kilku lat pracuje w zawodzie.
Da się przyzwyczaić do częstych spotkań ze śmiercią?
Da się na to uodpornić psychicznie. Niektórzy osiągają taki stan dopiero po jakimś czasie i muszą to zrobić, jeśli chcą pozostać w zawodzie. Jeśli im się to nie uda, każda śmierć jest dla nich ogromnym przeżyciem. Tacy ludzie po prostu nie nadają się do tego zawodu. Praca to weryfikuje.
Ta praca zmienia w tobie to, że zaczynasz być świadomy śmierci. W naszym społeczeństwie nie myśli się o niej na co dzień. Każdy jest piękny, zdrowy, silny i chciałby być bogaty. Natomiast po takich doświadczeniach chcesz wykorzystywać życie w stu procentach. Każdą chwilę.
Możecie liczyć na wsparcie psychologa?
Nie, nie mamy takiej możliwości.
A w trakcie studiów miałeś jakieś zajęcia z psychologiem?
Nie, musimy sobie radzić we własnym zakresie.
No to strasznie głęboka woda.
Jeszcze pod koniec studiów bardzo zastanawiało mnie, jak to będzie, że ze studenta w białym fartuchu mam stać się osobą odpowiedzialną za cudze życie. Prawo pozwala na to, by od razu po studiach zostać kierownikiem zespołu. Mimo wszystko, moja uczelnia bardzo dobrze spisała się w tym kontekście. Dlatego ja nie czułem się jak rzucony na głęboką wodę, a raczej dobrze przygotowany do zawodu.
O czym się rozmawia między wyjazdami albo po skończonym dyżurze?
Najczęściej żartujemy. Chcemy, żeby zeszło z nas całe napięcie. Mówimy o rzeczach niezwiązanych z pracą.
Dużo ludzi rezygnuje? W którym momencie najwięcej ratowników porzuca pracę? Na samym początku, czy jednak z czasem ratownictwo ich łamie?
Te osoby, które znam osobiście, rezygnowały jeszcze na studiach albo na pierwszych praktykach. Tam było pierwsze obcowanie ze śmiercią, czyli naturalna selekcja tego zawodu. Słyszałem też o takich, którzy rezygnowali na początku swojej pracy zawodowej albo w pierwszym jej roku.
Niestety teraz wielu bardzo dobrych specjalistów odchodzi ze względu na słabe wynagrodzenie.
Przykro to słyszeć.
Kiedy zaczynało się Państwowe Ratownictwo Medyczne, zespół składał się z czterech osób, z czego jedną był lekarz. Teraz są dwuosobowe zespoły ratowników. Będąc na studiach, pamiętam że na dyżurach częściej zaglądaliśmy do pomieszczenia socjalnego. Było tam łóżko, kuchenka gazowa, telewizor. Kiedy było zagrożenie życia, ruszaliśmy w drogę. Wtedy takich wyjazdów było 3-5 na dobę.
Teraz wyjeżdżamy blisko 20 razy na dobę. Nierzadko musimy załatwiać swoje potrzeby fizjologiczne u pacjentów. Mimo przynoszonych do pracy posiłków, najczęściej musimy zadowolić się hot-dogiem na stacji benzynowej między wyjazdami. Wszystko dzieje się w strasznym pędzie. Niestety nie wszyscy ludzie to rozumieją. Choć to akurat powoli się zmienia. Zwłaszcza wśród ludzi wykształconych i młodych. Widzę to, prowadząc kursy z udzielania pierwszej pomocy.
Te kursy to sposób, żeby dodatkowo dorobić, tak?
Tak, to dodatkowe pieniądze. W naszych rozmowach często przewija się temat tego, że lepsze stawki są na prowadzonych kursach niż w samym ratowaniu życia. Czytałem kiedyś post innego ratownika, który przez godzinę reanimował pacjenta. Bardzo ciężka reanimacja zakończyła się sukcesem. W podsumowaniu napisał, że życie ludzkie – godzina jego pracy, kosztuje 16-17 zł brutto.
Dlaczego dalej to robisz?
Bardzo lubię tę pracę. Jest ta adrenalina, która jednych wykrusza, a innych motywuje. Można się od tego uzależnić. Dodatkowo nie po to trzy lata uczyłem się na ciężkich studiach, by móc ratować czyjeś życie, żeby teraz zmieniać zawód.
Pisałeś również o wyjazdach do dziecięcych prób samobójczych.
Na szczęście nigdy nie brałem udziału w akcji, kiedy taka próba samobójcza była udana. Wszystkie dzieci udało nam się odratować. Wszystkie żyją do tej pory.
Często zdarzały ci się takie przypadki?
Było ich kilka. Bywa tak, że po pewnym czasie wracamy do tych samych dzieci. Zdarza się też, że niektóre dzieci dzwonią w żartach na numery zaufania albo po to, by sprawdzić, jak ktoś zareaguje. Trzeba jednak pamiętać, że problem, który dla dorosłego człowieka wydaje się błahy, dla dziecka może być całym światem. Dlatego my jako dorośli musimy być czujni i potrafić w porę zareagować.
Skąd wziął się pomysł na opisywanie pracy ratownika medycznego w formie fanpage'a?
Po pierwsze, chciałem przybliżyć ludziom, kim jest ratownik medyczny. Niestety wielu ludzi nadal tego nie wie i to się odczuwa w pracy. Kiedy wchodzimy do pacjenta, zdarzają się takie sytuacje, że jest przy nim obecna rodzina. Czuje się ich niepokój, co zresztą jest uzasadnione. Pada pytanie: "który z panów to lekarz?". Kiedy odpowiadamy, że nie ma z nami lekarza, w oczach domowników bardzo często pojawia się strach.
Po drugie, zależy mi na tym, żeby zbudować zaufanie społecznego do naszego zawodu, bo ciężko zaufać komuś, kogo się nie zna. Dodatkowo chciałbym również, by dzięki takiej działalności jak moja, zmniejszyła się liczba nieuzasadnionych wezwań.
Dużo jest takich wezwań?
Niestety, mamy całkiem dużo takich wyjazdów. Część z nich bierze się z niewiedzy ludzi. Ktoś jest starszy, nie wie co powinien zrobić. Nie ma podstawowej wiedzy, czemu służy pogotowie ratunkowe, a od czego jest lekarz rodzinny. Wtedy nie ma mowy o wyciąganiu konsekwencji w stosunku do tych ludzi. Po prostu staramy się ich uświadomić. Jest jednak sporo osób, które po prostu kłamią. Myślą, że dzięki pogotowiu szybciej dostaną się do szpitala – zostaną przyjęci bez kolejki.
Zdarzają się i tacy, którzy z poziomu samochodu dzwonią do nas, bo zauważyli kogoś leżącego na przystanku lub chodniku. Często okazuje się potem, że rzekomi poszkodowani to tak naprawdę osoby, które przesadziły z alkoholem. Takich nie zabieramy. To zresztą rodzi pewne zagrożenie, bo często kilka osób dzwoni ze zgłoszeniem tego samego delikwenta, który w międzyczasie zdążył się przemieścić i upaść kilkaset metrów dalej. Kolejna osoba przejechała, nie zainteresowała się dokładnie, tylko zadzwoniła po pogotowie. Całkowicie niepotrzebnie przyjeżdża kilka zespołów, które mogły być potrzebne w innym miejscu.
A potem zdziwienie, bo do poważnego przypadku nie miał kto przyjechać.
No tak, a w dodatku w Polsce zespołów ratunkowych jest bardzo mało. Co prawda widzimy ich dużo na co dzień, jednak należy pamiętać, że nie wszystkie zespoły należą do Państwowego Ratownictwa Medycznego. Wiele z nich to jednostki prywatne. Wszystkich zespołów w Polsce jest 1540. 1 zespół na około 35 tysięcy ludzi. Z czego w większych miastach tych zespołów jest więcej, ponieważ przydziela się je na podstawie liczby zameldowanych, a nie przebywających w mieście ludzi. Dlatego w miejscowościach turystycznych latem często pojawia się problem i tych zespołów po prostu brakuje. Duże miasta mają ten problem praktycznie cały rok.
W poście "Umiejętność równowagi" pisałeś o interwencjach policji w obronie atakowanych ratowników. To dla mnie nie do pomyślenia, że ktoś mógłby zaatakować osobę, która przyjechała ratować czyjeś życie.
To zdarzało się wielokrotnie. W większości są to ludzie pod wpływem alkoholu, narkotyków albo dopalaczy. Nie zmienia to jednak faktu, że pojawiają się rany, które potem się nosi. Niedawno kolega przyszedł na dyżur z podbitym okiem. Nie tak dawno inny kolega uciekał przed ostrzem siekiery. Ja sam miałem sytuację, gdzie facet groził nam, że wyjmie broń palną. Początkowo pomyśleliśmy, że kłamie. Jednak, gdy przyjechała policja, okazało się, że facet ma zarówno pistolet jak i pozwolenie na broń.
Przytaczałeś historie ludzi, którzy dobrowolnie odmawiali hospitalizacji, mimo że ich stan był naprawdę poważny. Chciałbyś, by prawo zmieniło się tak, żeby ratownik mógł zabrać pacjenta do szpitala bez jego zgody? Siłą, mówiąc kolokwialnie.
To jest bardzo ciężka sprawa, bo to jednak mocna ingerencja w czyjąś wolność. Możemy ingerować wtedy, kiedy pacjent nie jest świadomy. Majaczy. Ma jakiś bardzo duży uraz głowy, który może zaburzać jego poznawanie rzeczywistości. To samo tyczy się narkotyków, dopalaczy czy alkoholu.
Trudno wprowadzić prawo, które pomagałoby nam ratować ludzi, a jednocześnie nie ograniczałoby ich wolności osobistej.
Jest jeszcze jakaś sytuacja, która cię przeraża? Coś, z czym nie chciałbyś się spotkać na miejscu wezwania?
Chyba już nie. Ta, której najbardziej się bałem zdarzyła się w pierwszych dniach mojej pracy. Była to ciężka i nieudana próba uratowania starszej pacjentki. Z wielokrotnym usiłowaniem poprawnego zaintubowania wymiotującej kobiety. Przywrócenia prawidłowego rytmu serca. Niestety zmarła. Z każdym kolejnym wyjazdem jednak coraz bardziej oswajamy się ze śmiercią.