Najpierw był tylko obrazem. Atrakcyjnym mężczyzną z biglem w oku. Potem stał się aktorem. Trochę zakurzonym i zagubionym, ale przy tym intrygującym. Na końcu stał się przyczynkiem do żartów i uszczypliwości. Zelektryzował środowisko i postawił wszystkie studentki Akademii Teatralnej na nogi. Andrzej Łapicki przewijał się przez moje "teatralne" życie wielokrotnie.
Z wielkimi postaciami trochę tak jest. Wszyscy je znamy, ale nikt tak naprawdę nic o nich nie wie. Kiedy szłam na Akademię Teatralną w 2006 roku Łapicki był dla mnie mglistym wspomnieniem.
Pamiętam, że do egzaminu wstępnego trzeba było uczyć się na pamięć biogramów. Recytowałam więc dzielnie wszystkie ważne role, opowiadałam o kreowaniu postaci, graniu u Axera, Dejmka i Hanuszkiewicza, i zaraz zapominałam. Było ich tylu. Wielkich aktorów, o których mówi się z czcią.
Łapicki mógł przepaść, jak Łomnicki, Modrzejewska, Solski czy Osterwa, znani tylko z wyrywków recenzji, opowieści profesorów i starych taśm, na których ani nie widać, ani nie słychać. Mógł stać się jednym z tych, których wypada znać, ale lepiej nie wchodzić w szczegóły. Mógł zostać jak wielu, ważną postacią czasów, które poza murami szkoły raczej nikogo nie obchodziły. Mógł, ale tak się nie stało.
W 2008 roku Instytut Teatralny zorganizował grę miejską, której był bohaterem. Na grę się nie wybrałam, ale jakimś cudem stałam się posiadaczką przypinki ze zdjęciem Łapickiego, którą rozdawano podczas zabawy. Była piękna. Czarno-biała, a aktor wyglądał na niej jak James Dean. Pamiętam, że w ciągu tygodnia wszyscy w szkole pojawili się z tymi przypinkami.
Nagle na Łapickiego zrobiła się moda. I to nie dlatego, że świetnie gdzieś, kiedyś grał, ale dlatego, że był przystojny, taki trochę retro i nasz.
Popkulturowy bohater
Akademia Teatralna jest mała. Wydział Wiedzy o Teatrze jeszcze mniejszy. Potrzebowaliśmy jakiegoś symbolu. I Andrzej Łapicki z dnia na dzień nim się stał. Bardziej jako popkulturowy bohater niż wzór czy autorytet. Ot, piękny mężczyzna rozpalający myśli dwudziestu studentek, które od zawsze miały problem ze swoją mało popularną pasją, jaką jest teatr.
Na "Iwanowa" w reżyserii Englerta, który był wielkim powrotem aktora poszliśmy już wszyscy. A raczej wszystkie, bo na drugim roku wykruszyli już się chłopcy z naszej grupy. Atmosfera przed pójściem do Narodowego była taka "piszcząca", jakbyśmy szły na pierwszy koncert Beatlesów. W końcu miałyśmy spotkać się z idolem. Wielką gwiazdą. Spektakl rozczarował. Nie tylko mnie, ale też moją babcię, którą zabrałam ze sobą, bo sama w młodości podkochiwała się w Łapickim. Aktor okazał się zagubiony, trochę już "nie w formie", nie taki już wcale przystojny. Pamiętam, że babci było smutno. Zderzyła się z ikoną młodości i poczuła upływ czasu.
Na mnie jednak Łapicki na scenie zadziałał odwrotnie. Zaintrygował. Po spektaklu zaczęłam szukać go takiego, jakim zapamiętała go moja babcia. Wróciłam do "Wszystko na sprzedaż" Wajdy, "Jak daleko stąd, jak blisko" Konwickiego, "Piłacie i innych" Wajdy. Pokochałam jego urok, charyzmę i błysk w oku. Znów był nasz.
Pojawienie się Kamili
Trzecie spotkanie z aktorem przyszło od kuchni. W czasie prób do "Iwanowa" pracowałam w Antrakcie, knajpie na tyłach teatru, gdzie spotykali się aktorzy po próbach. Łapicki często nas odwiedzał. Obserwowaliśmy się. On zawsze dystyngowany, ze świetną dykcją i klasą. Ja trochę speszona, chowająca do kieszeni przypinkę z podobizną i wstydząca się przyznać, że coś tam wiem. On więc, jak to kelnerce opowiadał historie o teatrze, ja udawałam, że wszystko dla mnie to nowe, że wcale nie rozmawiamy o nim z koleżankami na przerwach i nie mam zajęć o jego najwybitniejszych rolach. Taka gra.
Potem przychodził już rzadziej. Trochę zmieniony. Nowe oprawki okularów, fioletowy kardigan. Coś wisiało w powietrzu. To coś wybuchło na jesieni. Nazywało się Kamila i było starszą koleżanką z roku.
Nagle marzenia podlotka nabrały kształtu. Idol zszedł na ziemię i wybrał jedną z nas. Nie byłam zawiedziona, że to nie jestem ja. W końcu aktor miał ponad 80 lat, dawno już nie był przystojny i nie miał tyle energii, co młodzi chłopcy. Ale czułam pewną zazdrość. W końcu Łapicki to była żywa historia. Idealna ściąga na egzamin z historii teatru, takie nasze środowiskowe "trofeum". Byłyśmy więc wszystkie trochę obrażone. Nie dlatego, że to Kamila pisała z nim książki, opowiadała o nim w gazetach i miała sesję w "Vivie". Ale dlatego, że bohater naszych wyobrażeń okazał się zwykłym śmiertelnikiem. Że dał wciągnąć się w grę z tabloidami, że zaczął nosić młodzieżowe sweterki i mówić trochę innym językiem. Byłyśmy złe, bo Kamila odebrała nam pewien symbol.