Ewa Gawor jest szefową Biura Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego Urzędu m. st. Warszawy
Ewa Gawor jest szefową Biura Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego Urzędu m. st. Warszawy Fot. Adam Stepien / Agencja Gazeta

Ewa Gawor, szefowa Biura Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego Urzędu m. st. Warszawy, była podporucznikiem Milicji Obywatelskiej, a przez lata pracowała w MSW. Takie informacje ujawnił w "Gazecie Polskiej” historyk Sławomir Cenckiewicz, a zwolennicy PiS przypuszczają zmasowany hejt na urzędniczkę i łączą jej pracę w PRL z rozwiązaniem niedawnego marszu ONR. Ona sama w rozmowie z naTemat nie wyklucza pozwów o zniesławienie.

REKLAMA
Ewa Gawor, szefowa Biura Bezpieczeństwa i Zarządzania Kryzysowego Urzędu m. st. Warszawy: – Nigdy nie ukrywałam swojego życiorysu i trudno nazwać, to lustracją. W tych zarzutach, które są wobec mnie formułowane jest dużo nieprawdy, pomówień i szkalowania mnie oraz mojej rodziny.
To może zacznijmy od tego osławionego departamentu PESEL MSW, w którym pani pracowała, a który zwolennicy PiS obierają jako narzędzie inwigilacji obywateli przez resort Kiszczaka. Czym naprawdę zajmował się ten departament?
Wprowadzenie niepowtarzalnych numerów ewidencyjnych PESEL miało usprawnić płacenie podatków, wydawanie praw jazdy, wniosków meldunkowych. Chodziło o to żeby człowiek idąc do urzędu nie musiał za każdym razem podawać całej masy danych.
To była typowa praca urzędnicza?
Tak. Zaczęło się od ewidencji ludzi z wyższym wykształceniem, co było pomocne na rynku pracy, a potem zostało to rozszerzone na wszystkich obywateli. Numer PESEL okazał się bardzo pomocny także w przypadku zapytań różnych organów o karalność obywateli. Jeżeli dzisiaj PiS uważa, że to było coś zbrodniczego, to dlaczego nadal posługujemy się numerem PESEL, dlaczego istnieje ewidencja pojazdów?
Sama odpowiem, że korzystają na tym i cywile i policja. Może ktoś to uważać za inwigilację, ale tak państwo funkcjonuje. Ten system usprawnił podejmowanie decyzji administracyjnych, ułatwił policji ściganie przestępców. Podobnie działają systemy ewidencyjne na całym świecie. Ale może niektórzy nadal preferują ręczne przeglądanie kartotek.
Wspomniała pani o pomówieniach i szkalowaniu rodziny.
Nie czytałam artykułu w "Gazecie Polskiej”, czytałam jego zajawkę. Słuchałam jednak wypowiedzi red. Pospieszalskiego, że pochodzę z esbeckiej rodziny. To jest kłamstwo. Moja mama była cywilem, ojciec zmarł w wieku 31 lat. Ja miałam wtedy lat 7. Dziadek był przedwojennym kapitanem w pułku ułanów. Pojawiły się też wypowiedzi, że jestem objęta ustawą dezubekizacyjną. Otóż nie jestem, w departamencie PESEL pracowałam 10 lat, w tym kilka lat jako cywil.
Jak pani została podporucznikiem MO?
Startowałam na medycynę, zabrakło mi kilka punktów. Nie miałam punktów za pochodzenie, nie miałam znajomości. Wyszłam za mąż i przyjechałam z Torunia do Warszawy. Nie mogłam znaleźć pracy, bo pracę mogły dostać tylko osoby z meldunkiem. Teściowie mieli problem z domeldowaniem mnie. W końcu znalazłam pracę w Zielonce pod Warszawą, ale pojawiły się dzieci więc szukałam pracy w stolicy. Mój pierwszy mąż został zatrudniony w departamencie PESEL jako inżynier od klimatyzacji i wentylacji. Poprosił więc dyrektora o zatrudnienie mnie. Pracowałam najpierw w poligrafii jako cywil.
Potem poproszono mnie bym zajęła się wprowadzaniem numerów PESEL do komputera, ale nadal jako cywil. Dopiero później przełożony zapytał mnie, czy bym nie przeszła na etat funkcjonariuszki MO. Była różnica w pensji, więc się zgodziłam. Zostałam skierowana do szkoły oficerskiej. Nie mogłam sobie pozwolić na wyjazd do Szczytna i trafiłam do Legionowa, gdzie skończyłam tę szkołę z wyróżnieniem w stopniu podporucznika MO. Z rozpędu poszłam też na wydział prawa i administracji UW.
Nie wstydzi się pani swoich wyborów zawodowych?
Nie wstydzę się dlatego, że całe życie postępowałam uczciwie. Dla mnie nie jest ważne czy człowiek jest młody, stary, biały, czarny czy garbaty. Dla mnie ważne jest czy jest uczciwy czy nie jest.
A jak pani słyszy, że pani drogę zawodową krytykuje w publicznych mediach Marek Król, były sekretarz KC, to co sobie pani myśli?
Nie chcę tego komentować. Każdy ma prawo do swoich sądów. Oczekiwałabym jednak - choć może to idealistyczne - że opinie wydawane publicznie będą zgodne z prawdą, uczciwe w stosunku do siebie jak i do osób o których się mówi.
Nie chcę krytykować pana Króla, ale boli mnie że są na mnie i moją rodzinę wylewane pomyje za decyzję, którą podjęłam w sprawie rozwiązania marszu ONR. Boli mnie, że niektórzy twierdzą, iż wpływ na nią miało jakieś esbeckie wychowanie i wykształcenie. To nie ma nic wspólnego z prawdą. Przypomnę, że 23 lata jestem urzędnikiem.
Była nim pani także za czasów prezydentury Lecha Kaczyńskiego w Warszawie.
Tak, pracowałam także z Lechem Kaczyńskim. Byłam dyrektorem biura parlamentarnego BBWR, byłam radną niezależną z listy AWS w latach 1998-2002. I zostałam też pozytywnie zweryfikowana przez prezydenta Kaczyńskiego i jego zastępcę Władysława Stasiaka. A w tamtym czasie 1200 urzędników podległych ratuszowi pożegnało się z pracą. Nie byłam wtedy dyrektorem, ale byłam naczelnikiem w delegaturze biura bezpieczeństwa miasta.
Czy rozważa pani jakieś kroki prawne wobec osób, które panią pomawiają?
Zastanawiam się nad tym i być może zdecyduję się na pozwy. Uważam, że ludzie powinni odpowiadać za swoje słowa. To mieszkańcy Warszawy powinni ocenić moją dzialalność. Ja kocham swoją pracę, utożsamiam się z nią. Budowałam monitoring w mieście, wprowadzałam ponadnormatywne służby dla policjantów, organizowałam pieniądze dla policji i straży pożarnej żeby kupić dobry sprzęt. Mam satysfakcję z tego co robię dla Warszawy i mieszkańców.