W wielkim wybuchu w Elektrowni Turów rannych zostało jedynie czterech pracowników. Inni uniknęli obrażeń prawdopodobnie tylko dlatego, że.. do zdarzenia doszło na cztery minuty przed zakończeniem zmiany i nikogo nie było już na stanowiskach. W tym przypadku lenistwo Polaków pomogło uniknąć tragedii, ale czy powinniśmy to tolerować w pracy na co dzień?
Jest wtorek godz. 21:56, w bloku energetyczny nr. 1 Elektrowni Turów następuje wybuch pyłu węglowego, na skutek którego dochodzi do ogromnego pożaru trawiącego kolejne bloki elektrowni. Jak relacjonowali strażacy, to cud, że nikt nie zginął, ani nie został poważnie ranny. Obrażenia nie zagrażające życiu odniosło jedynie czterech pracowników zakładu w Bogatyni. Ten cud zawdzięczamy jednak przede wszystkim specyficznemu podejściu Polaków do czasu pracy. Zmiana w elektrowni kończy się bowiem o godz. 22, więc cztery minuty wcześniej właściwie nikogo nie było już na stanowiskach.
To codzienność
Oburzające? Ale kogo, skoro większość z nas robi dokładnie tak samo. Ośmiogodzinny dzień pracy dla przeciętnego polskiego pracownika zaczyna się o godz. 8 a kończy gdzieś tak kwadrans po 14. Pierwsza godzina na przygotowanie do pracy, ostatnia na przygotowanie do wyjścia. W rozmowie z naTemat taki schemat potwierdza psycholog pracy Andrzej Tucholski: – W wielu miejscach dzień pracy zaczyna się od kawy, czy herbaty. Następnie robi się wymianę ogólnych poglądów. Dopiero potem zaczyna się ta tzw. rozbiegówka i prawdziwa praca.
Psycholog potwierdza, że nawet w takich zakładach, jak elektrownia, gdy zmiana na stanowisku trwa np. do godz. 22, to nic dziwnego, ani niespotykanego, że kilka minut przed zakończeniem pracy wszyscy są już pod bramą wyjściową. – Można to spróbować jakoś pozytywnie tłumaczyć, na przykład tym, że te ostatnie minuty pracy poświęcają na zdanie narzędzi, czy innych materiałów. Mam nadzieję, że tak było w tym przypadku. Byli w pracy, tylko w innym miejscu – mówi Tucholski.
Bo jak stwierdza Piotr Rogowiecki - ekspert organizacji Pracodawcy RP, a na co dzień szef, to na co można sobie pozwolić przy interpretacji czasu pracy w dużej mierze powinno zależeć od specyfiki naszych zadań i tego w jakim miejscu w ogóle pracujemy. – Jako osoba zarządzająca zespołem mogę powiedzieć, że nikt u mnie nie stoi z zegarkiem w ręku przed drzwiami biura. I jeżeli ktoś wyjdzie kilka minut wcześniej, to nie jest to jakąś wielką tragedią. Natomiast wiadomo, że są miejsca, gdzie czasu trzeba skrupulatnie przestrzegać – stwierdza.
Niektórzy mogą więcej
Ekspert podkreśla, że w wielu firmach nie ma najmniejszego sensu walczyć z naszą skłonnością do skracania czasu pracy. – Wszystko zależy od specyfiki miejsca pracy. Jeżeli ktoś pracuje w biurze i wychodzi kilkanaście minut wcześniej wcześniej robiąc wszystko, co do niego należy, niczego nie zawalił, to nie warto robić mu z tego powodu problemów. Ale są też zakłady, gdzie pracownicy muszą wytrzymać do końca na stanowisku pracy i tam nie ma mowy o tym, by wcześniej je opuścić – ocenia.
– Problem z rozpoczynaniem i kończeniem pracy jest charakterystycznie różny dla różnych nacji, a także kultury pracy w danej firmie. Gdy przed laty mieszkałem w Rzymie, równo o godz. 7 słychać było nagle wielki huk, ponieważ wszyscy jednocześnie zaczynali pracę. Co było dla mnie dość dziwne, bo przecież sam byłem uczony, że pracę trzeba "szanować" i nie rozpoczynać jej szaleńczo od razu o wyznaczonej godzinie – opowiada tymczasem Andrzej Tucholski. Psycholog pracy potwierdza, że wśród polskich pracowników pokutuje jednak przekonanie, iż godzina zakończenia pracy oznacza moment wyjścia z zakładu.
Straty i zyski
Piotr Rogowiecki z Pracodawców RP przyznaje natomiast, że takie podejście do pracy ma przełożenie na wymierne straty firm. – Jeżeli pracownicy wychodzą kilkanaście minut wcześniej codziennie, to po zsumowaniu tego czasu, w skali roku ich pracodawca traci określoną liczbę godzin roboczych. Dlatego szefowie nie powinni tolerować nagminności w tym przypadku – ocenia. Jednocześnie zaznacza, że w jego karierze na kierowniczym stanowisku nie zdobył doświadczeń, po których mógłby powiedzieć, że przeciętny Polak myśli w pracy tylko o tym, jak się z niej szybko urwać.
– Generalnie pracownicy są sumienni, a jeśli muszą wyjść wcześniej, zawsze można się w tej sprawie dogadać. Nie słyszałem też od innych, by był to aż tak wielki problem. Już większy jest z przerwami na papierosa. Bo wyjście na papierosa, wypalenie go i powrót do pracy zajmuje więcej czasu. Gdy ktoś wypala sześć papierosów, tracimy w ten sposób godzinę, a to już jest naprawdę dużo – tłumaczy.
– Polacy w ogóle bardzo chętnie przepracowują nawet więcej czasu, niż powinni. Ciekawe tylko, że dotyczy to przypadków, gdy pracują za granicą - podsumowuje Andrzej Tucholski.