W Stanach Zjednoczonych rekordy popularności bije serial produkcji HBO – „Newsroom”. Opowieść o pracy redakcji telewizyjnego programu informacyjnego, której przewodzi charyzmatyczny prowadzący, grany przez Jeffa Danielsa, zdobywa widzów również w Polsce. Czy szef rodzimych „Wiadomości”, Piotr Kraśko, to nadwiślański Will McAvoy? Czy w redakcji jest traktowany niczym generał na wojnie? Czy często zmaga się z politycznymi naciskami? Czym jest dla niego dziennikarska misja? Czy telewizja publiczna powinna ekscytować się chociażby „sprawą małej Madzi i jej mamy”?
Obejrzałem pierwszy odcinek, póki co. Na początku miałem z tym serialem pewien problem. Chyba mieli go również Amerykanie. Jeff Daniels, odtwórca głównej roli w „Newsroomie”, stał się gwiazdą między innymi za sprawą filmu „Głupi i głupszy”. A potem zagrał w – skądinąd doskonałej – ekranizacji biografii Jerzego Waszyngtona. Pomysł był dobry, scenariusz też, a cały film świetny. Powstał jednak dysonans pomiędzy wizerunkiem Danielsa w głupiej komedii a poważną rolą w filmie historycznym. Na szczęście, w „Newsroomie” Daniels charyzmatycznego dziennikarza gra w sposób wiarygodny. W tej roli jest rewelacyjny.
Czy relacje pomiędzy wiodącym dziennikarzem a reporterami z newsroomu zostały w serialu przerysowane? Czy rzeczywiście znany dziennikarz jest traktowany w swojej redakcji niczym Bóg? Kiedy pan wchodzi do newsroomu „Wiadomości”, wszystkie rozmowy cichną?
W Stanach działają dziennikarze, którym za sprawą ciężkiej pracy udało się osiągnąć status instytucji kulturalnych i politycznych. Do niedawna NBC, ABC i CBS, trzy stacje amerykańskie, trzymały 90 proc. rynku. Miliony Amerykanów o tym, co dzieje się w ich kraju i na świecie, dowiadywały się od garstki osób. Dan Rather, Peter Jennings i Tom Brokaw prowadzili swoje serwisy przez 25 lat. Proszę sobie wyobrazić – 25 lat! Codziennie, poza weekendami, ludzie widzieli tych samych dziennikarzy. Niektórzy z nich, nim zostali prowadzącymi, pracowali w terenie jako reporterzy wojenni – tak zaczynał Dan Rather. Ci panowie świetnie znali świat, doskonale znali Amerykę. Robili genialne wywiady, prowadzili wielkie relacje na żywo. Naprawdę ich pozycja jest absolutnie nieporównywalna z pozycją kogokolwiek w polskiej telewizji. Może poza Moniką Olejnik, która prowadzi swój program od wielu lat.
Chce pan powiedzieć, że dziennikarze w Polsce nie cieszą się takim autorytetem, jak w Stanach?
Myślę, że nie aż takim, jak tam. Pamiętajmy jednak, że mówimy o absolutnej czołówce dziennikarskiej. Ogólny trend jest natomiast za oceanem odwrotny niż ten z serialu „Newsroom”. Jeżeli te trzy stacje, o których wspomniałem, 25 lat temu miały w garści 90 proc. rynku, to teraz mają 30 proc. Teraz nagle okazuje się, że młodzi Amerykanie swoją wiedzę o świecie czerpią od Johna Stewarta, który jest piekielnie inteligentnym człowiekiem, jeszcze dowcipniejszym, ale prowadzi program kabaretowy – chociaż porusza poważne tematy i odnosi się do newsów, wydarzeń, które naprawdę rozegrały się w ciągu 24 godzin. Ale jednak jest to program oparty na żartach. John Stewart jest dla Amerykanów autorytetem.
U nas nigdy tak nie będzie?
Ten czas nadejdzie. Proszę sobie wyobrazić, że ci ludzie, których państwo lubią, trwają w telewizji przez kolejne dekady, że programy, które oglądacie przez 25 lat, dalej budzą takie samo zainteresowanie, jak na początku. Referencją może być tutaj sukces programu Elżbiety Jaworowicz. „Sprawa dla reportera” ma fenomenalną oglądalność. Mam wrażenie, że Jaworowicz z taką samą pasją zrobiła odcinek tydzień temu, co pierwszy fragment tego serialu. To jest rzecz niezwykła.
Jej skrzyżowane nogi stały się symbolem, telewizyjną ikoną.
Działa? Działa. Amerykanie by ją ozłocili za taki pomysł. To taki symbol, który się z nią kojarzy. Ktokolwiek ułoży sobie nogi w Polsce w taki sposób, przywoła to skojarzenie. I bardzo dobrze.
Czas uchylić drzwi do telewizyjnej kuchni. Czy pana relacja z wydawcą bywa tak burzliwa, jak to zobrazowano w serialu „Newsroom”?
To mnie akurat nieco w tym serialu bawi. Wydawca, którym w tym wypadku jest kobieta, mówi do prowadzącego: „Przez najbliższą godzinę jesteś mój, nie obchodzi mnie, co się dzieje wokół. Teraz jesteś mój”. No, bez przesady. Aż tak źle to nie wygląda. Oczywiście, relacja pomiędzy prowadzącym a wydawcą jest niesłychanie ważna, musi opierać się na wzajemnym zaufaniu. Co mnie jeszcze bawiło w tym pierwszym, obejrzanym przeze mnie odcinku serialu, to fakt, że filmowi reporterzy zbierają się do pracy przez cały poranek. Pracę zaczynają około 15.00. Tymczasem w rzeczywistości nie byłoby to możliwe. U nas, w „Wiadomościach”, pierwsze osoby przychodzą do pracy około 6.00. Kluczowe decyzje dotyczące tego, co kto robi, nie mogą zapaść później niż o godzinie 10.00, bo po prostu nie zdążylibyśmy wysłać wozu transmisyjnego, ekipy, dojechać w jakieś miejsce. Gdybyśmy robili tylko program lokalny, w Warszawie, to tak, ale mówimy przecież o wydarzeniach z całego kraju i ze świata. Kto wie, może powinniśmy na przykład obudzić Marcina Firleja, który musi zdążyć od godziny 7.00 rano swojego czasu amerykańskiego do 13.30, czyli naszej 19.30, przygotować materiał?
A pan o której wstaje?
Zazwyczaj o 7.15. Tak, żeby przed pracą wypić gdzieś kawę, przeczytać poranne gazety. O godzinie 9.00 wszyscy reporterzy są w pracy, każdy szykuje się do swojego materiału, potem zastanawiamy się, jak z tych dwudziestu pomysłów, które mamy na dany dzień, wybrać dziesięć do dwunastu tematów, które będą najlepsze. Oczywiście, dzień zawsze coś przyniesie, ale złota myśl każdego wydawcy i szefa serwisu brzmi: Jeżeli się dobrze nie zaplanuje dnia o 9.00, to nie będzie dobrego wydania.
Reporterzy się pana boją?
Nie. Może dlatego, że znamy się dobrze. Ja też byłem reporterem.
To haczyk, bo zawsze może pan powiedzieć: Sam robiłem takie rzeczy, jakie tobie teraz zlecam, więc nie gadaj mi tutaj, że czegoś nie można zrealizować.
Nie, tak staram się nie mówić. Uważam, że mamy tak fajny i dobry zespół, że nie zdarza się, abym miał ochotę powiedzieć coś podobnego. Wszyscy znamy powiedzenie, bardzo prawdziwe: Jesteś tak dobry, jak twoja ostatnia rozmowa lub twój ostatni materiał. To jest bez znaczenia, czy ktoś zrobił miesiąc temu świetny materiał. Ważne jest to, co dziś ludzie zobaczą o 19.30. Trzeba wychodzić z założenia, że właśnie po tym materiale, po tym „lajfie”, po tym serwisie będziemy zapamiętani. Wiem, że moi reporterzy codziennie starają się pokazać cały swój talent.
A czego Piotr Kraśko nie znosi w pracy? Spóźnialstwa?
Nie, nie. Jest jeden reporter, który się wiecznie spóźnia. Ale uważam, że jest tak utalentowany, że jemu akurat trochę to uchodzi. Regularnie wygląda, jakby wracał z planu filmu „Kac Vegas”, ale o 19.30 jest nienaganny. Naprawdę ma taki talent i jest tak zdolny i pracowity, że ze wszystkim wyrabia się na czas. Coś, co mnie by męczyło, to jest brak pasji i zaangażowania. To jest dość podstawowa sprawa.
W serialu „Newsroom” pokazano tarcia pomiędzy głównym bohaterem i jego zespołem a szefostwem stacji. W roli demonicznej pani prezes występuje Jane Fonda. To ona ma problem z bezkompromisowością prowadzącego, który – krytykując establishment – godzi w interesy niektórych jej biznesowych partnerów i politycznych popleczników. Czy w pana pracy takie konflikty, naciski pojawiają się często?
Nie, chyba nie. Uważam, że w tej chwili jestem wolny od podobnych dylematów. Martwi mnie coś innego. Zastanawiam się, jak powinno się dzisiaj relacjonować tak dramatyczne wydarzenia, jak chociażby historia małej Madzi z Sosnowca. Czy to robić i jak to robić mądrze. Oto spór, który toczy się od setek lat, jeżeli nie od tysiącleci. Przepraszam za skrzywienie, ale studiowałem historię teatru, więc odwołam się do teatru właśnie. Już starożytni Grecy zastanawiali się, czy w teatrze należy pokazywać ludzi takimi, jakimi są, czy takimi, jakimi być powinni.
Ostatnio mój syn powiedział do mnie: Tata, czemu tyle smutnych historii wy opowiadacie, w tych „Wiadomościach”? A może powinno być coś weselszego? Może powinno, tyle że byłem w tylu miejscach na świecie, w których ludzie przeżywają niewyobrażalne dla nas dramaty, że patrzę na to inaczej. W Rwandzie w ciągu stu dni wymordowano maczetami miliony osób. My i tak żyjemy w szczęśliwym miejscu. Mam nadzieję, że w „Wiadomościach” proporcje pomiędzy newsami przygnębiającymi a optymistycznymi są dość dobrze zachowane. Nawet w smutnych faktach szukamy pozytywów. Tak, jak w jednej z najbardziej poruszających historii ostatnich tygodni – historii Dawida Zapiska. Chłopca, który ma 14 lat i cierpi od 2 roku życia na rdzeniowy zanik mięśni. Dawid waży 9 kg. Jest niezwykłym człowiekiem, pogodzonym ze swoim losem, ze świadomością nieuchronności swojego losu…Ten chłopak może być nauczycielem dla każdego z nas, dorosłych. Druga historia, ukryta w tej słodko-gorzkiej opowieści, napawa mnie dumą. Nagle ludzie obcy dla Dawida, również widzowie „Wiadomości”, zaangażowali się w pomoc dla chłopca. Dzięki nim poleciał na mecz do Kijowa, spotkał Ikera Casillasa, zrealizował swoje wielkie marzenie.
Czy misyjność publicznej telewizji powinna być widoczna również w "Wiadomościach", chociażby w sposobie układania newsów? A może właśnie tam powinna być najbardziej wyeksponowana?
Pewnie tak. Jak patrzę na zestawienia, to wydaje mi się, że dość dużo mówimy o sprawach zagranicznych. To na pewno jest jakaś część naszej misji.
Każda osoba pracująca w mediach wie, że newsy zagraniczne się nie czytają, nie klikają, nie oglądają. Taka świadomość przygnębia?
Różnie bywa, ale rzeczywiście jest to tendencja ogólnoświatowa. Czytałem ostatnio bardzo ciekawy tekst, podsumowujący pracę redakcji zagranicznych w mediach amerykańskich. Apogeum to był rok '89, w którym Amerykanie interesowali się światem. Potem to spadało, nie zatrzymała tego ani pierwsza Wojna w Zatoce, ani druga. Doszło do tego, że niektóre wielkie prasowe redakcje amerykańskie w ogóle skasowały działy zagraniczne. Jeżeli te newsy się tam przebijają, to tylko dlatego, że redakcje korzystają z agencji prasowych. Jeśli AP coś poda, to redakcje to zacytują, ale raczej nie więcej. Moim zdaniem, sprawy zagraniczne są mega ważne i mogą być fascynujące, ale trzeba się do nich przyłożyć jeszcze bardziej niż do newsów krajowych. Bardzo upraszczając sprawę: łatwą rzeczą jest postawić kamerę w Sejmie i włączyć ją wtedy, kiedy dwóch polityków partii, które się nie cierpią, zacznie się ze sobą kłócić. Mamy kino 15-minutowe, tylko niewiele z tego wynika, umówmy się. Z iluś tych krajowych sporów tak naprawdę ważnych jest parę. Dużo trudniej zrobić materiał, który pokaże, dlaczego to, co dzieje się za granicą, jest ważne dla nas. Czasem może nie ma to bezpośredniego wpływu na nasze życie, jak na przykład to, co dzieje się w Syrii, ale jest ważne.
Ale już to, co dzieje się aktualnie w Hiszpanii, można przełożyć na sytuację w Polsce.
Oczywiście! To jest dość prosta zależność. Jeżeli Europejczycy mają mniej pieniędzy, żeby kupować amerykańskie produkty, a eksport amerykański stanowi 45 proc. potęgi gospodarki, to Amerykanie mają mniej pieniędzy, żeby wydawać w Chinach. Chiny mają mniej pieniędzy, żeby kupować rudy żelaza w Brazylii. Brazylia nie ma pieniędzy i tak moglibyśmy długo, na zasadzie efektu domino… Nie ma żadnego kraju, który byłby niezależną wyspą, która istnieje sobie niezależnie od pozostałych. To, co dzieje się w Hiszpanii, ma ogromny wpływ na nas. To, co dzieje się w Irlandii, Wielkiej Brytanii, Niemczech – również. Wszystko to musimy wiedzieć, żeby planować swoją przyszłość.
A u nas media trąbią jednak o przysłowiowej małej Madzi i jej mamie. O tym, że władza strzela z gumowych kul do protestujących studentów w Hiszpanii nie mówi niemal nikt…
Powiedziałbym, że to jest normalna tendencja. To się też bardzo zmieniło. Jak wyjeżdżałem do Stanów Zjednoczonych, był rok 2005. Polacy mieli wówczas inny stosunek do USA. Kochali je bezgranicznie. Wprost kochali, nawet nie lubili, ale kochali. Minęły lata, przyzwyczailiśmy się do tego, że jesteśmy w Unii Europejskiej, zaś Ameryka nas rozczarowała. Do dziś nie zniosła wiz, co już nie jest taką ważną sprawą, tak naprawdę, ale wizerunkowo Polacy to przeżywają. Kiedyś prawie każde doniesienie, każde zdanie wypowiedziane przez amerykańskiego prezydenta nam tu nad Wisłą wydawało się ważne. Teraz nie. Szczerze? Trochę słusznie. Wypowiedzi prezydenta USA mają wpływ na nasze życie, ale nie wszystkie. Może staliśmy się trochę racjonalni?
Powiedziałbym, że poszliśmy w drugą stronę, skupiając – może przesadnie – na sprawach krajowych. Po długim okresie, kiedy nie mniej przesadnie przywiązywaliśmy się do tego, co dzieje się dookoła, a nie docenialiśmy tego, co dzieje się na naszym podwórku.
Serial "Newsroom", jak twierdzą niektórzy, ma przywrócić społeczne zaufanie do zawodu dziennikarza. Myślę, że to jest określenie trochę na wyrost, choć pewnie w dzisiejszych czasach seriale i Facebook bardziej wpływają na mentalność ludzi niż opasłe książki. Czy w Polsce – pana zdaniem – ludzie ufają dziennikarzom? Czy wciąż zmagamy się ze schedą po PLR-u, a Polacy uważają, że „władza kłamie”?
Jeżeli popatrzymy na rankingi zaufania Polaków do przedstawicieli różnych zawodów czy do instytucji, to dziennikarze i media publiczne plasują się w nich bardzo wysoko. Nie wiem, czy dobrze pamiętam, ale jeżeli dla połowy Polaków telewizyjne programy informacyjne są głównym źródłem wiedzy o tym, co dzieje się w Polsce, to jest to ogromne zobowiązanie. Rozmawiamy dużo o amerykańskim serialu. Otóż w Stanach żyje 312 mln mieszkańców, a najbardziej oglądany serwis informacyjny ściąga 11 mln widzów. W Polsce, z 40 mln mieszkańców, „Wiadomości” wczoraj osiągnęły wynik 3,5 mln. Nieźle, prawda?
Czerwona lampka się pali. 3,5 mln Polaków słucha tego, co pan mówi i ogląda pana twarz. Jakie to jest uczucie?
Myślę, że nikt nie powinien się nad tym zastanawiać, bo nie wytrzymałby tej presji. Dawno temu chodziłem na szkolenia do Aleksandra Bardiniego. I on zawsze doradzał, żeby mówiąc do kamery wyobrażać sobie jedną konkretną osobę, do której się przemawia. Amerykanie podpowiadają jeszcze, żeby wyobrazić sobie, że mówimy do takiej trochę niedosłyszącej ciotki, która nie przepada za nami, nie za bardzo rozumie, co my w tej pracy robimy, o co nam chodzi. Trzeba mówić tak, żeby ją przekonać, żeby ona miała jasność w sprawie, o której mówimy. Żeby zła ciotka w końcu nas polubiła.
Piotr Kraśko w programie Hani Bal, w radiu Chilli ZET, już w najbliższą niedzielę. Słuchaj całej rozmowy z szefem „Wiadomości” (www.chillizet.pl)