Nazywają ich aniołkami. Nadają im imiona, chowają na cmentarzu, zapalają świeczki na grobach dzieci nienarodzonych. Niektóre czują się matkami, inne nie, bo przecież swojego dziecka nigdy nie przytuliły. Kobiety, który poroniły, chcą przerwać milczenie i rozmawiać. Nie chcą już tabu, nie chcą czuć się trędowate. A przede wszystkim chcą, aby w szpitalach traktowano je jak ludzi.
Elżbieta ma troje dzieci, ale mówi, że ma czworo. Podobnie Ewa, matka czwórki maluchów. – Z mężem zawsze zgodnie mówimy, że mamy szóstkę pociech – opowiada.
Elżbieta i Ewa poroniły. Elżbieta raz, 30 lat temu, a Ewa dwa razy – w 2010 roku i całkiem niedawno. Obie są wierzące i obie wierzą, że ich dzieci są w Niebie.
– Kiedy kilka lat temu papież powiedział, że dzieci nienarodzone są od razu święte, rozpłakałam się. Teraz wiem, że to moje dziecko tam jest i wstawia się za nami wszystkimi – opowiada mi Elżbieta.
Ewa z kolei pochowała swoje drugie dziecko, które straciła. Była msza, ksiądz, najbliższa rodzina.
Chociaż Ewa właściwie nie wie, czy w urnie na pewno znajdują się szczątki jej dziecka. Mogły trafić do kosza.
Koszmar nad sedesem
– Pierwszy raz poroniłam w 2010 r., w dziesiątym tygodniu. W szpitalu nikt mnie nie informował, jakie mam prawa, jak to wszystko będzie wyglądać. Jedyne, co pamiętam to, że dostałam taki kwestionariusz i w nim było napisane: ”czy zostawia pani płód czy bierze go ze sobą?”. To była pierwsza ciąża, byłam totalnie rozbita, nie wiedziałam o co chodzi, co się dzieje, o nic nie pytałam. Dzisiaj mam ogromny żal do personelu, że nie powiedzieli mi o badaniach genetycznych, o możliwości sprawdzenia płci dziecka, o tym, że mogę go pochować – mówi.
Za drugim razem była już lepiej przygotowana, bo od momentu, kiedy dowiedziała się od swojego lekarza, że ciąża się zatrzymała do zgłoszenia się do szpitala minęło kilka tygodni. Chciała bowiem, żeby poronienie nastąpiło samoistnie w domu, a przede wszystkim chciała się do tego przygotować – i psychicznie, i od strony technicznej. Zadawała swojej znajomej położnej pytania, a one jej na wszystko cierpliwie odpowiadała.
Taka znajoma może być prawdziwym skarbem. Kiedy Ewa w końcu zgłosiła się na oddział patologii do szpitala, aby tam wywołano poronienie, nikt nie powiedział jej absolutnie nic. Żadnych ulotek, informacji, porad, jedynie kartka z datami pochówków nienarodzonych dzieci.
– Nie usłyszałam żadnych informacji, jakie mam prawa, z czym wiąże się poronienie, jak to będzie wyglądać, co mogę potem zrobić z dzieckiem. Musiałam podpisać papier, że zostałam poinformowana o prawach mi przysługujących, ale kiedy o nie spytałam, to usłyszałam: "no przecież jest kodeks, może sobie Pani poczytać”. Pielęgniarka miała taką minę, jakby zastanawiała się po co tu jestem i czego w ogóle chcę – opowiada.
Ewa chciała poznać płeć dziecka, nie chciała łyżeczkowania: – Kiedy potem dostałam od lekarki tabletki, które miały wywołać poronienie, ona była zszokowana, że ja w ogóle znam ich nazwy, że wiem, co będą mi robić.
Największy żal ma do szpitala za to, że wszystko odbyło się w … toalecie. – Położono mnie na sali z inną kobietą. Po 3-4 godzinach zaczęłam obficie krwawić i pobiegłam do toalety na korytarzu. Chciałam poznać płeć mojego dziecka, a ciąża zatrzymała się w szóstym tygodniu, więc to dziecko powinno mieć jakieś półtora centymetra. Więc nie wiedziałam jak to powinno wyglądać. Za każdym razem, gdy wylatywał ze mnie skrzep, byłam w toalecie. Brałam te skrzepy i z tą podpaską szłam przez cały korytarz do dyżurki i pytałam: "czy tutaj może być moje dziecko?”, krew kapała mi po nogach. To było poniżające. Jeszcze to był wieczór, więc kobiety chodziły do tej toalety się kąpać – wspomina.
Skrzep, w którym mogły być resztki dziecka Ewy, jedna z położnych włożyła do pojemniczka na mocz i zalała solą fizjologiczną. Reszta trafiła do kosza.
Kobieta napisała jakiś czas później na jednej z grup na Facebooku, jak wyglądało jej poronienie. Odzew przerósł jej oczekiwania, a ilość kobiet, które musiały przeżyć ten koszmar nad deską klozetową w publicznej ubikacji – zszokowała.
"Wy, dziewczyny, nie umiecie utrzymać tej ciąży"
Katarzyna. 1 cudowny mąż. 4-pokojowe mieszkanie wypełnione jedynie meblami. 3 ciąże, 0 dzieci, 2 akty zgonu, 0 pogrzebów, ogrom strat emocjonalnych, miliard łez, żadnej konkretnej diagnozy, mnóstwo frustracji, kilka myśli samobójczych.
Pytam Katarzynę, czy czuję się matką. Odpowiada: – Matka ma dziecko, może przytulić swoje dziecko, choć raz usłyszeć ich płacz, zobaczyć uśmiech albo po prostu zmienić pieluchę. Ja nie mam dziecka. Nie jestem matką.
Katarzyna poroniła trzy razy w ciągu dwóch lat. Za każdym razem w innym tygodniu ciąży.
Po pierwszym razie usłyszała od teściowej: "Ech… no wy dziewczyny teraz jakoś nie potraficie utrzymać tej ciąży”. – Myślałam, że zapadnę się pod ziemię, oszaleję, albo podetnę sobie żyły. I sama też doszukiwałam się przyczyn w swoim ciele, w swoim zachowaniu, co zrobiłam nie tak, co zrobiłam źle, że stało się to, co się stało.
Kiedy Katarzyna zaszła w ciążę drugi raz, nie ruszała się z łóżka. Żeby nic nie mogło stać się dziecku, żeby się urodziło, żeby było zdrowe.
– W 13. tygodniu udałam się na badania prenatalne i z dobrymi wynikami oraz wybornym humorem na konsultacje do mojego lekarza prowadzącego. Wszystko było w porządku, dziecko dobrze rozwinięte, ciąża niby bez ryzyka, mdłości ustały. Mogłam nawet chodzić już na małe spacery, zaczęłam się zaokrąglać. Po pierwszym trymestrze prawie posikałam się ze szczęścia, gdy mogliśmy już poinformować bliskich – opowiada.
Jednak pewnego dnia dostała silnych skurczów. Pojechała do szpitala: – Kolejka była okropna jak na tę godzinę, poszłam na chwilę do toalety. Gdy już sądziłam, że się załatwiłam, poczułam, że coś ze mnie wychodzi, coś okrągłego. Ale myślałam, że to nie może być dziecko, w końcu to dopiero 17. tydzień. Nie widziałam tego, wisiało to ze mnie, a ja w ogromnych strachu i przerażeniu próbowałam wybadać co to jest. Byłam przekonana, ze to jakiś głupi żart, ze ktoś kręci film, że to sen, że jestem pijana i mi się wydaje, że to się nie dzieje naprawdę. Przerażony mąż wbiegł do łazienki, kiedy go zawołałam i usłyszał jedynie od położnej że mam się ubrać i na korytarzu nadal czekać na lekarza. Zakładając bieliznę, odeszły mi wody. Usiadłam na korytarzu. Skurcze ustały. Nic nie czułam. Byłam poza ciałem.
Dziecka, syna, Kazika, nie udało się uratować. Katarzyna musiała poronić. Doszło do tego na wspólnej sali, w towarzystwie pacjentek i ich gości, którzy jedli pomarańcze i rozwiązywali krzyżówki.
– Może warto byłoby dać takiej pacjentce choćby odrobinę przyzwoitej intymności i komfortu w tym i tak podłym dla niej czasie? – pyta retorycznie.
Katarzyna straciła też trzecie dziecko. Rysiek urodził się w dwudziestym tygodniu. Żywy ku zdziwieniu wszystkich. Żył 15 minut.
– Nie chcieliśmy pochówku. Nie chcieliśmy pogrzebu. Nie chcieliśmy stawiać pomników naszym martwym dzieciom – mówi załamana. Ale dwa mają akt zgonu, mają imiona.
Jak się podnieść po tym wszystkim, gdzie jest granica ludzkiej wytrzymałości?
Katarzyna nie przeżyłaby tego powtarzającego się tyle razy koszmaru, gdyby nie jej mąż. Był przy niej w każdym momencie, wspierał ją, mimo że sam cierpiał. – Jest moim bohaterem – wyznaje.
Katarzyna wciąż nie wie, dlaczego nie może urodzić dziecka.
– Przebadaliśmy się z mężem wzdłuż i wszerz. U każdego specjalisty słyszałam, że "to raczej nie to, to chyba nie przez to, może tak a może nie”, żadnej, absolutnie żadnej konkretnej diagnozy. Każdy się zarzeka że to wyjątkowy przypadek i wszyscy rozkładają ręce – opowiada.
Jednak, jak wyznaje, boi się już zachodzić w ciążę: – Jeśli w przyszłości znowu by się nie udało, rezygnuję. Muszę mieć plan B już dziś, by wiedzieć jak żyć. Może adopcja, a może zakup kampera i wyjazd do Kalifornii?
"Nic z tego nie będzie"
Laura ma 30 lat, starała się z mężem o dziecko przez ponad rok.
Najpierw było mnóstwo łez szczęścia, potem łzy rozpaczy. W 16. tygodniu trzeba było przeprowadzi amniopunkcję, ale mimo że ryzyko poronienia przy tym zabiegu wynosi 2 procent, dziecka Laury, córeczki Oliwki, nie udało się uratować.
– Wybrałam najpopularniejszy szpital ginekologiczno-położniczy w Krakowie. Na "dzień dobry" oprócz miliona dokumentów do wypełnienia lekarz, który mnie przyjmował powiedział, że i tak nic z tego nie będzie i moje dziecko i tak umrze. Tak po prostu. Jakby mówił, że ładna dziś pogoda, bez emocji.
Laurę przewieziono na inną salę i dano jej leki na wywołanie porodu. Podobnie jak w u Ewy czy Elżbiety, przeżyła gehennę.
– Zostałam sama. Zasnęłam na niedługo. Obudziły mnie skurcze. Ogromnie mocne. Siedziałam ledwo żywa na toalecie i nie wiedziałam co ze sobą zrobić. Doczołgałam się do łóżka i wezwałam lekarkę. Jak powiedziałam, że muszę do toalety, to ona, że musi mnie zbadać. Włożyła palce, potem bez słowa poszła. Pobiegłam do toalety. No i stało się... Poczułam ogromną ulgę. Już nie bolało. Znów wezwałam lekarkę. Powiedziałam, że moje dziecko prawdopodobnie znajduje się w toalecie. Dostałam ochrzan, bo po co wstawałam? – opowiada.
Oliwka była chora, nie byłaby w stanie normalnie funkcjonować. Laura to wie, ale ból jest duży:
– Za bardzo mnie to boli. Od razu ciekną łzy... Wierzę, że uda mi się zajść drugi raz w ciążę i już wszystko będzie dobrze. Mimo że strach chyba pozostanie na zawsze. I do tego ta tęsknota. Chociaż w dniu, kiedy Oliwka miała się urodzić, znaleźliśmy ślicznego kotka tajskiego – przybłędę, który daje nam ogrom miłości.
To wciąż tabu
Wszystkie kobiety, z którymi rozmawiam, przyznają, że społeczeństwo nie umie rozmawiać o poronieniu, nie wie jak traktować kobiety, którym nie było dane urodzić zdrowych dzieci.
Mówi o tym Laura: – Miałam wrażenie, że nikt się tym nie przejmuje, że to moje dziecko. Byłam traktowana jak kolejny przypadek medyczny. Musiałam nauczyć się żyć z moją stratą. Teraz to i tak nikogo nie obchodzi. Nikt nawet nie przychodzi do niej na cmentarz.
Moje bohaterki szukały zrozumienia wśród bliskich, w gabinetach psychologów, na grupach na Facebooku, gdzie mogły porozmawiać z kobietami, które doświadczyły tego samego czy stronach internetowych, jak Poroniłam.pl.
Bo kobiety, które poroniły, chcą rozmawiać. Opowiedzieć o swoim bólu, o swoich nienarodzonych dzieciach, o koszmarze na szpitalnej sali. Chcą się wyżalić, popłakać. To dla nich bolesne, ale również terapeutyczne. Nie chcą, żeby je osądzać czy odwracać wzrok.
To było symboliczne pożegnanie, które było mi potrzebne. Żeby zamknąć rozdział.
Ewa
Ze mną leżała dziewczyna, która miała bliźniaki po 5 centymetrów i ona mówiła mi, że po prostu nie może poronić, że ma coś zablokowane w głowie, bo boi się, że te dzieci jej wpadną do sedesu.
Ewa
Dosłownie kilka kobiet napisało, że u nich to się odbyło z godnością, z poszanowaniem matki i dziecka. Ja nie oczekiwałam i inne kobiety też wcale nie oczekują, że dadzą nam jednoosobową salę z osobną toaletą. Chcemy tylko jakiegoś intymnego kącika, zasłonki, czegokolwiek.
Katarzyna
Błagałam o pomoc. Bolało bardzo, bolało okrutnie, nigdy w życiu nie doświadczyłam podobnego bólu. Czułam jak coś dużego próbuje się przeze mnie przecisnąć. Nie pamiętam oprócz bólu zbyt wiele, tylko pamiętam szklane i przerażone oczy męża, który nie wiedział, jak jeszcze może mi pomóc, który widząc w jaki sposób się to odbywa, prosił lekarzy o jeszcze coś przeciwbólowego, o pomoc, bo zaraz zjadę na amen. A obok pacjentki jadły i rozmawiały.
Laura
Leżałam w szpitalu osiem dni, czekając, aż serce mojej kruszynki przestanie bić. Jedynym człowiekiem, który mi pomógł to położna. Opowiadała jak dużo jest przypadków takich jak mój, że to na porządku dziennym i radziła, żebym powoli żegnała się z moim maluszkiem. Przysłano mi psychologa. Rozmowa na sali przy innych pacjentkach, w sumie było mi to obojętne. Po tygodniu Oliwka umarła. Płakałam cały czas.
Laura
Wiem, że ludzie nie wiedzą co powiedzieć spotykając matkę po stracie, sama bym nie wiedziała. Wychodzę z założenia, że jak mają mówić cokolwiek, lepiej, żeby nic nie mówili. Czuję się z tym wszystkim jednak samotna. W sumie też gorsza. Bo czemu innym się udało, a nam nie?