
Nazywają ich aniołkami. Nadają im imiona, chowają na cmentarzu, zapalają świeczki na grobach dzieci nienarodzonych. Niektóre czują się matkami, inne nie, bo przecież swojego dziecka nigdy nie przytuliły. Kobiety, który poroniły, chcą przerwać milczenie i rozmawiać. Nie chcą już tabu, nie chcą czuć się trędowate. A przede wszystkim chcą, aby w szpitalach traktowano je jak ludzi.
To było symboliczne pożegnanie, które było mi potrzebne. Żeby zamknąć rozdział.
– Pierwszy raz poroniłam w 2010 r., w dziesiątym tygodniu. W szpitalu nikt mnie nie informował, jakie mam prawa, jak to wszystko będzie wyglądać. Jedyne, co pamiętam to, że dostałam taki kwestionariusz i w nim było napisane: ”czy zostawia pani płód czy bierze go ze sobą?”. To była pierwsza ciąża, byłam totalnie rozbita, nie wiedziałam o co chodzi, co się dzieje, o nic nie pytałam. Dzisiaj mam ogromny żal do personelu, że nie powiedzieli mi o badaniach genetycznych, o możliwości sprawdzenia płci dziecka, o tym, że mogę go pochować – mówi.
Ze mną leżała dziewczyna, która miała bliźniaki po 5 centymetrów i ona mówiła mi, że po prostu nie może poronić, że ma coś zablokowane w głowie, bo boi się, że te dzieci jej wpadną do sedesu.
Dosłownie kilka kobiet napisało, że u nich to się odbyło z godnością, z poszanowaniem matki i dziecka. Ja nie oczekiwałam i inne kobiety też wcale nie oczekują, że dadzą nam jednoosobową salę z osobną toaletą. Chcemy tylko jakiegoś intymnego kącika, zasłonki, czegokolwiek.
Błagałam o pomoc. Bolało bardzo, bolało okrutnie, nigdy w życiu nie doświadczyłam podobnego bólu. Czułam jak coś dużego próbuje się przeze mnie przecisnąć. Nie pamiętam oprócz bólu zbyt wiele, tylko pamiętam szklane i przerażone oczy męża, który nie wiedział, jak jeszcze może mi pomóc, który widząc w jaki sposób się to odbywa, prosił lekarzy o jeszcze coś przeciwbólowego, o pomoc, bo zaraz zjadę na amen. A obok pacjentki jadły i rozmawiały.
Laura ma 30 lat, starała się z mężem o dziecko przez ponad rok.
Leżałam w szpitalu osiem dni, czekając, aż serce mojej kruszynki przestanie bić. Jedynym człowiekiem, który mi pomógł to położna. Opowiadała jak dużo jest przypadków takich jak mój, że to na porządku dziennym i radziła, żebym powoli żegnała się z moim maluszkiem. Przysłano mi psychologa. Rozmowa na sali przy innych pacjentkach, w sumie było mi to obojętne. Po tygodniu Oliwka umarła. Płakałam cały czas.
Wszystkie kobiety, z którymi rozmawiam, przyznają, że społeczeństwo nie umie rozmawiać o poronieniu, nie wie jak traktować kobiety, którym nie było dane urodzić zdrowych dzieci.
Wiem, że ludzie nie wiedzą co powiedzieć spotykając matkę po stracie, sama bym nie wiedziała. Wychodzę z założenia, że jak mają mówić cokolwiek, lepiej, żeby nic nie mówili. Czuję się z tym wszystkim jednak samotna. W sumie też gorsza. Bo czemu innym się udało, a nam nie?
