Strach, smutek, oburzenie – tak reagowaliście w komentarzach na reportaż o poronieniach opublikowany wczoraj w naTemat. Niektóre z czytelniczek poszły o krok dalej, dzieląc się z pozostałymi uczestnikami dyskusji własnymi historiami ze szpitali. Nie mniej szokującymi niż te, które usłyszałam pracując nad tekstem "Poronić po ludzku".
W komentarzach pod tekstem "Poronić po ludzku" pani Mirosława opisała, jak potraktowano ją, kiedy tragedia spotkała ją w 1977 roku. Najpierw spędziła kilka dni w szpitalu, później wypisano ją do domu. To właśnie tam poroniła. "Płód – moje dziecko – odcięłam sama nad ligniną i tak zawiozłam do szpitala, kiedy już zostałam tam dowieziona ze strasznym krwotokiem. A lekarz pytał, skąd wiem, że poroniłam" – napisała.
Podobną historią podzieliła się Joanna. "Jak 24 lata temu roniłam swoją pierwszą ciążę, w szpitalu przy Żelaznej położna wydzierała się na mnie, że nie daję się jej zbadać, a "facetowi to daję". Nie zapomnę tych słów do końca życia. A tak strasznie bolało, że nie mogłam uleżeć na fotelu" – przyznała. Dodała później, że kolejnym razem, 18 lat temu, w innym szpitalu, wcale nie było lepiej.
Dopóki nie zaczęłam rozmów z bohaterkami mojego reportażu – Olgą i Magdą, które w ostatnich trzech latach poroniły w szpitalnej toalecie, myślałam, że takie historie od dawna już się nie zdarzają. Po wysłuchaniu ich opowieści o smutku, braku empatii, zdenerwowanych lekarzach i pielęgniarkach, nie mam już złudzeń. Zwłaszcza po tym, co opowiedziały kolejne czytelniczki, np. Matka Agrafka:
"Kiedy ja poroniłam, usłyszałam od lekarki, że mam przestać ryczeć, cieszyć się trzeba, bo mogłoby się urodzić chore... A podczas łyżeczkowania słowem się nie odezwała do mnie, tylko wesoło o nowych butach rozmawiała z anestezjolożką. Wiedząc, że moje dziecko nie żyje, leżałam na jednej sali z ciężarnymi przez 4 dni, słuchając kilka razy dziennie bicia serc ich dzieci".
W komentarzach do tekstu opowiadaliście nie tylko o sobie. Wiele historii dotyczyło także znajomych, które poroniły. Nic dziwnego. W 2005 roku (ostatnie dane Ministerstwa Zdrowia) w Polsce miało miejsce 40 tys. poronień na 364,4 tys. żywych urodzeń. Z problemem musi zmierzyć się statystycznie jedna na dziesięć matek. Statystycznie więc w Waszym gronie znajomych musi być ktoś, kto poronił.
Skoro problem może dotknąć każdą z nas, tym ważniejsze jest, abyśmy wszyscy zawalczyli o podstawowe prawa: okazanie szacunku przez personel szpitala, badania w intymnej atmosferze, obecność bliskiej osoby, ograniczenie zbędnej biurokracji, łyżeczkowanie w znieczuleniu ogólnym, pomoc psychologa, dostęp do informacji medycznej, pobyt na sali bez pacjentek w ciąży i pożegnanie z dzieckiem. Rzeczy, które nie wymagają wielkich nakładów finansowych, a jedynie dobrej woli i empatii.
Dlaczego w wielu szpitalach tak się nie dzieje? Skąd bierze się obojętność personelu medycznego? W poniedziałek będę o tym rozmawiać z prof. Mirosławem Wielgosiem, kierownikiem I Katedry i Kliniki Położnictwa i Ginekologii WUM przy pl. Starynkiewicza w Warszawie. Jeśli jest coś, o co też chcielibyście zapytać, dajcie znać w komentarzach, lub na: anna.wittenberg@natemat.pl.