Jestem feministką, Katarzyna Tryzno, blogerka, vlogerka, wiceprezes szczecińskiego oddziału Stowarzyszenia KoLiber, to antyfeministka. Jesteśmy kobietami z dwóch różnych planet. Spotkałyśmy się na kawie i porozmawiałyśmy o to, co nas dzieli: prawach kobiet, ideałach urody, aborcji i ... Emmie Watson. Pora na konfrontację.
Maluję usta czerwoną szminką, lubię sukienki, nie nienawidzę mężczyzn, nie mam nic przeciwko niepracującym matkom i jestem feministką. To czyni ze mnie niepełną kobietę albo oszukańca?
To nie takie proste – wiele kobiet uważa, że zdanie "jestem feministką" wszystko wyjaśnia. Ono nic nie wyjaśnia, ponieważ feminizm to ideologia, a nie zewnętrzny płaszcz kilku postulatów. Natomiast zderzenie z murem jest jak najbardziej prawdziwe, bo wiele kobiet, choć nazywa siebie feministkami, tak naprawdę albo do końca nie wie, o co one walczą, abo ich poparcie feminizmu ogranicza się do kilku frazesów.
Ale ja wiem o co walczę: o równe prawa kobiet i mężczyzn.
No skoro tak mówisz, to zapewne.
Feminizm wszedł teraz do popkultury i mainstreamu, powstają książki dla dziewczynek o silnych kobietach, koszulki z hasłami. Dla mnie to znak, że powoli kruszy się patriarchalna struktura społeczna, a przyszłe pokolenia kobiet będą coraz bardziej pewniejsze siebie i może przebiją szklany sufit.
Jako zła i niedobra kapitalistka traktuję to jako element czasowej mody - feminizm jest na fali, a popkultura na nim zarabia.
Oczywiście, że na nim zarabia. Ale lepiej promować dla pieniędzy feminizm niż chociażby faszyzm.
Czasem się nabijam z pięknych gwiazd Hollywood, które swoim wizerunkiem nierzadko gardzą "ulicznym" feminizmem – realizują często bardzo stereotypowy obraz kobiety uchodzącej za atrakcyjną, co z feminizmem chyba nie do końca współgra.
Współgra jak najbardziej. Ale feministki często przedstawia się karykaturalnie jako te brzydkie, których „nikt nie chce”. A feministyczną aktywistką może być i Miss Polonia, i Aniołek Victoria Secret. Spójrzmy zresztą na Emmę Watson. Brzydka chyba nie jest, a feminizmu nie można jej odmówić, chociażby dlatego, że jest Ambasadorką Dobrej Woli ONZ do spraw płci.
No nie do końca - wystarczy obejrzeć film promujący Manifę w 2017 roku. Do tego samo to, że gwiazdy powiedzą, że wspierają feminizm na pewno pomoże im zarobić, a ludzie lubią poklask celebrytów. Zawsze lubili. Do sedna: jest popyt, jest i produkt. Natomiast jawi mi się to trochę jako śmieszne – bo nie uważam, żeby kobiety potrzebowały mieć napisane na koszulce lub usłyszeć od celebrytki, że są silne i wartościowe. W ogóle nie bardzo chyba potrzebują ruchów, które poprowadzą je za rękę. To kolejny nasilający się obecnie problem: społeczeństwo słabe psychicznie.
Bo przez lata dziewczynki słyszały, że są słabe. Nadal słyszą. Chociażby „biegasz jak dziewczyna”, „mażesz się jak baba”. Niefajnie jest im powiedzieć, że słabe wcale nie są?
Jeśli usiłują za wszelką cenę rywalizować z mężczyznami i porównywać się z nimi, choć biologicznie są statystycznie więksi, bardziej wytrzymali, umięśnieni, silniejsi i mniej hormonów ich atakuje – to faktycznie, może im być smutno, bo zawsze w tym świetle wyjdą na słabe.
Nie chodzi mi o słabość fizyczną. A co powiesz tej popularnej definicji feminizmu: "radykalne stwierdzenie, że kobiety są też ludźmi". Dla mnie feminizm jest właśnie tym hasłem.
Bez obrazy, to nie ma być złośliwość, tylko szczera odpowiedź: jeśli jakaś kobieta potrzebuje feminizmu, żeby czuć się pełnowartościowym człowiekiem, to problem jest jeszcze głębszy niż tylko słaba psychika. To problem z tożsamością - w erze gender to bardzo zrozumiałe. Paradoks: liberalne czasy indywidualnej jednostki, gdzie każdy jest taki sam. Demokracja dająca każdemu prawo głosu, ale nikt na nic bezpośrednio nie ma wpływu. Silne i niezależne kobiety, które bez Guru Feminizmu nie znają swojej wartości. To przykre.
Problemów z tożsamością nie mam. Słabej psychiki też raczej nie.
Według mnie feminizm to zwykłe lobby interesów.
To czego chce to lobby?
Lobby zawsze chce jednego: władzy. Ideologia feminizmu jest o tyle niebezpieczna, że o jednym mówi, a robi drugie. Przykłady można mnożyć, ale to pytanie chyba nie jest miejscem na tę wyliczankę.
Feminizmy, jak wszystkie -izmy, są dwa: ten bardziej radykalny i bardziej liberalny. Radykalne feministki chcą radykalnych środków, jak aborcja na życzenie, te bardziej liberalne mogą chcieć po prostu równości i bezpiecznego świata bez seksizmu. Obie grupy chcą, aby kobiety i mężczyźni byli na jednym poziomie.
Nie ma czegoś takiego jak "różne feminizmy".
Są. Tylko – co przyznam wprost – Polska ma z feminizmem problem. Polskie społczeństwo nie do końca wie, co to jest. Polacy widzą tylko walkę o aborcję, batalia z, chociażby, seksistowskimi tekstami polityków czy dziennikarzy jakoś im umyka.
To kolejny chwyt mający ściągać ludzi w siatkę ideologii, w praktyce ten postulat jest przez życie miażdżony: nie można w ramach jednej idei zawrzeć myśli sobie przeczące, to kwestia zwykłej logiki. Choćby w temacie aborcji: feministki uznają bezwzględne pierwszeństwo decyzji kobiety w kwestii donoszenia ciąży, czyli tak zwane prawa reprodukcyjne.
Czyli dla Ciebie ważniejsze jest nienarodzone dziecko niż żyjąca osoba? Kobieta?
Konserwatystki stawiają wyżej prawo do urodzenia się, z wyłączeniem przypadku konieczności wyboru pomiędzy jednym życiem a drugim – tu nie ma wartościowania odgórnego. W przeciwieństwie do feministycznego założenia, że matka jest ważniejsza. Tych dwóch stanowisk nie można pogodzić, tak jak nie można pogodzić takich feminizmów, przecież one sobie przeczą u samych fundamentów.
Czyli, jeśli jesteśmy w ciąży, a nasze życie jest zagrożone, mamy umrzeć? Dlaczego musimy być zawsze męczenniczkami, Matkami Polkami?
O zasadzie podwójnego skutku wyraźnie wspomniałam przed chwilą. Byłoby dobrze, gdyby feminizm przestał kobietom wmawiać, że są męczennikami. To od feministek słyszę, że jako kobieta mam gorzej, że moja pozycja jest niższa, jestem uciskana – nawet, a może zwłaszcza wtedy, gdy tego nie dostrzegam. Ja się tak wcale nie czuję, mam kontrolę nad moim życiem, znam swoją wartość i to nie feminizm mi ją nadał. Ba, przez dyskredytowanie niefeministycznych wyborów wręcz mi ją odbiera. Nie zamierzam obrażać się na świat, bo nie jest mi on nic winien.
Ale ja się na świat nie obrażam. Nazwij mnie marzycielką, ale po prostu chcę, żeby był lepszy. Żeby w Sądzie Najwyższym w USA nie zasiadał facet oskarżony o napaść seksualną, a kobieta nie musiała rodzić dziecka, które umrze kilka minut po przyjściu na świat. I żebym na słowa, że pracuję jako dziennikarka nie słyszała pytania, czy piszę o gotowaniu.
Dysonans między pomiędzy przeciętną konserwatystką a feministką: feminizm mówi o tym, że nie musimy się poświęcać wobec nikogo. Natomiast konserwatysta wie, że życie to jeden wielki obowiązek wobec innych, tylko nie każdy ze swoich się wywiązuje.
Co dokładnie przeszkadza Ci w feminizmie? Jeśli założymy, że chodzi po prostu o wybór i możliwości, to chyba jako kobiecie powinno Ci na tym zależeć. Ja zakładam, że jako feministka możesz i wychowywać w domu dziesiątkę dzieci i być bezdzietną businesswoman. Żoną i singielką. W czerni lub w różu. Sama kocham róż.
No to bardzo miło z Twojej strony, bo to niezmiernie rzadka postawa. Być może to ona miała być tym feministycznym wzorem, który się nieco wyrwał spod kontroli. Wystarczy poczytać liczne komentarze pod postami czy filmami, by zauważyć, że to nie jest oczywiste: darmozjad, kura domowa, niewolnica, bez ambicji, bez mózgu. To tylko przykłady serii epitetów, jakimi kobiety uważające się za feministki obrzucają inne kobiety. A...
Feministkom też się dostaje od prawicowych środowisk.
... wiele treści kierowanych do kobiet ma również taką narrację, jak choćby ostatnie hasło "Wysokich Obcasów" "Wypuścić matki z klatki". Ironią losu było to, że niedługo potem wypuścili artykuł o tym, że w ostatnim czasie kobiety bardziej niż kiedykolwiek rezygnowały z życia zawodowego na rzecz życia rodzinnego. Nie spotkało się to ze zrozumieniem, raczej ze zdumieniem: jak mogą odrzucać naszą wizję "dobra kobiet"?
Przecież feminizm mówi, że kobieta podejmuje własne wybory: chcesz pracować w domu, pracuj, chcesz siedzieć w domu, siedź w domu. Ale prawda jest taka, że matki często są skazane na te klatki. Chociażby matki dzieci niepełnosprawnych, które na pomoc średnio mogą liczyć. A jeśli weźmiesz urlop macierzyński i chcesz wrócić do pracy, może się okazać, że nie ma już dla ciebie w firmie miejsca. To zresztą spotkało moją znajomą.
Każda nasza decyzja jest obarczona ryzykiem – nie zastanawiamy przed podejmowaniem decyzji, kiedy mamy wizję zdrowego dziecka i pięknego domu. Oddawanie większości pensji i nakładanie nowych podatków, co jest częściowym postulatem feministek, nas – jako masę –zbytnio nie interesuje. Dopiero w sytuacji podbramkowej żądamy pomocy, pytamy, gdzie nasze pieniądze.
Zdrowe dziecko i piękny dom to świetna rzecz, ale dobra, wymarzona praca i świetna pensja – również na utrzymanie i dziecka, i domu – też nie najgorsza.
Kole mnie w feminizmie to, że feministki wiedzą lepiej co jest dla mnie dobre i dążą do systemowego ukształtowania społeczeństwa na wzór tej wizji. Tymczasem większość ludzi, w tym mężczyzn, nie pracuje dlatego, że lubią, tylko dlatego, że muszą. Wizja spełniania się życiowo jako tramwajarki to raczej dla wielu kobiet forma czarnego humoru. Więcej spełnienia może dać pierwsze słowo dziecka i dobra książka.
Mama mojej znajomej jest tramwajarką i kocha swoją pracę. Podobnie jak sporo innych ludzi. Ale zmieniam temat: na swoim blogu skrytykowałaś ruch #MeToo. Grubo.
#MeToo, podobnie jak większość feministycznych idei, jest według mnie źle prowadzony od podstaw. Skupiony jest na krzywdzeniu kobiet przez mężczyzn, tymczasem ludzie krzywdzą siebie wzajemnie niezależnie od płci. Kobiety krzywdzą kobiety, mężczyźni mężczyzn, kobiety mężczyzn również. W świetle #MeToo ich cierpienie wydaje się blade. Poza tym, ta kampania uderza w podstawy prawa: niektórzy w ramach tego projektu zupełnie odrzucają zasadę domniemania niewinności.
Ale nie da się przecież ukryć, że kobiety są grupą częściej atakowaną właśnie na tle seksualnym niż mężczyźni. Właśnie dlatego, że są kobietami.
Jak można wierzyć w równość i jednocześnie biegać z #TrzymamStronęKobiet? Nie ma to nic wspólnego z obiektywizmem i równym traktowaniem, skandaliczna jest tutaj tragikomedia z udziałem Sylwii Spurek, która jako "Zastępca Rzecznika Praw Obywatelskich ds. Równego Traktowania" jawnie opowiada się z góry po stronie kobiet. Ale myślę, że wielu ludzi dostrzega tę niekonsekwencję. To niebezpieczne – przeświadczenie, że tylko kobiety doznają krzywd.
Feministki nie mówią, że mężczyźni nie cierpią i nie są krzywdzeni. Oczywiście, że są. Ale gwałceni są jednak rzadziej. Tak jak walczący w USA o zniesienie niewolnictwa stali po stronie grupy krzywdzonej, tak i kobiety, i mężczyźni powinni stać po stronie tych poszkodowanych. A wśród nich więcej jest kobiet.
Ilość zgłoszonych przypadków nie określa statusu ofiary. Statystyki feministyczne często przypominają o tym, ile kobiet nie zgłasza swoich przypadków. A ilu mężczyzn nie zgłosiło się po pomoc, bo dla mężczyzny gwałt to "seks niespodzianka"?
Aha...
Kampania #MeToo moim zdaniem zaszkodziła prawdziwym ofiarom przemocy seksualnej: jak ma się czuć kobieta upokorzona i brutalnie wykorzystana, kiedy na jej miejscu zasiada aktorka, która kilkanaście lat wcześniej dobrowolnie oddała swoje ciało za rolę, a przy okazji medialnej nagonki przypomniała sobie, że jednak tego nie chciała? To nie są równoważne sytuacje i moim zdaniem to kpina z ofiar – nie będą traktowane poważnie przez robienie szopki z ich przeżyć.
Sam fakt, że musiała "oddać ciało za rolę", pokazuje, jak traktowana jest kobieta w showbiznesie. Inny temat: w jednym ze swoich wideo mówisz, że "feminizm to nurt zrodzony z płaczu, histerii i napisany na kolanie". Feminizm zaczął się od sufrażystek. Nazywasz walkę o prawa wyborcze histerią?
Od emancypantek – które walczyły o egalitaryzm prawny, zniesienie aborcji i ochronę pozycji rodziny.
Sufrażystki to też emancypantki.
Sufrażystki są jedynie częścią ruchu emancypacyjnego. Nie sądzę, by były one zadowolone z tego, w jaki sposób feministki wykorzystują ich renomę do realizowania postulatów zupełnie sprzecznych: parytety i ułatwienia dla kobiet kosztem mężczyzn (i innych kobiet!) nie mają nic wspólnego z egalitaryzmem prawnym. Tak samo liberalizacja aborcji i zniszczenie pozycji małżeństwa nie były postulatami emancypantek.
Niszczyć pozycję małżeństwa? Znam feministki w szczęśliwych związkach małżeńskich.
Mam wrażenie, że ktoś na tyle bystry, by wykorzystać potencjał, ale nie na tyle zdolny, by coś osiągnąć bez uproszczeń, wykorzystał niszę – i to bardzo skutecznie, szczerze podziwiam.
W sensie?
Świadczą o tym liczne przykłady z życia: parytety, pierwszeństwo kobiet w przyjmowaniu na studia na wielu uczelniach, dodatkowe punkty za płeć przy rekrutacjach do projektów albo projekty skierowane do kobiet, aby na siłę (nierzadko za pieniądze podatników, co mnie wkurza) realizowały się w niszach, których by nie wybrały BO NIE CHCĄ. A nie dlatego, że im ktoś zabrania. Dla mnie to nie jest sygnał, że feminizm o coś walczy. Dla mnie to sygnał wysyłany przez feminizm, że kobiety są gorsze, głupsze i mniej zaradne, bo trzeba im palcem pokazać, że coś mogą albo mogą to chcieć.
Zupełnie nie. Chodzi o to, że kobiety, które są zaradne, odważne i inteligentne, mają nadal trudności w przebiciu się przez szklany sufit. Czy to w pracy, czy na uczelniach. Sama się z tym spotkałam. Wielokrotnie. Chcemy równych szans.
Inteligentnych ludzi ma prawo to obrażać, przynajmniej moim zdaniem.
Mnie jako feministkę niesamowicie wkurzają "jazdy" na feministki. Myślę, że masz podobnie, jako antyfeministka. Słyszę, że nienawidzę mężczyzn albo że przestanę być feministką, jak "sobie znajdę chłopa".
Nie dziwię się, natomiast polecam się uodpornić na niemerytoryczne przytyki – jako marketingowiec wiem, że nie ma złej reklamy. Stereotypy są nam potrzebne, bo pomagają nam uporządkować świat w naszych głowach, działają też jako sygnał ostrzegawczy przed niebezpieczeństwem i uczą. Natomiast bezwarunkowe poleganie na nich kończy się przykrą generalizacją, a szkoda, bo wtedy bardzo wiele nam umyka.
No właśnie. A co najczęściej słyszysz Ty?
Jako niefeministka zazwyczaj padam ofiarą nieeleganckiego zachowania ze strony całej palety feministów: od oceny mojego ciała (bodyshaming?), przez ocenę moich wyborów, które podobno wolno mi podejmować, do zwykłych obelg. Natomiast jest to standard, niezależnie od strony i nic dziwnego – w życiu tak nie jest, mało kto by miał odwagę się w ten sposób odezwać.
Uwierz mi, bodyshamingu doświadczają wszystkie kobiety. Także feministki.
Raczej z tego określenia się naśmiewam, bo to według mnie wymyślanie kolejnej nazwy na zwykłe dokuczanie i brak kultury. Natomiast jeśli jest to tak ważne dla lewicowej strony i nawet tworzą nowe definicje, to chyba sami powinni się takich zachowań wystrzegać.
Myślę, że to ważne dla obu stron...
W internecie ludzie czują się bezkarni, w stanie anarchii wielu ludzi wyprowadza z siebie bydło na spacer. Jest jeszcze środowisko radykalnych, nienawidzących kobiet mężczyzn, które i tak uważa, że jestem ufarbowaną feministką i dążę do zniszczenia facetów. Jak każda kobieta, według nich.
Hahaha. Ale my naprawdę nie dążymy do zniszczenia mężczyzn… Ale nieważne. Uważasz, że rozdzielność finansowa, parytety i kobiety na stanowiskach dyrektorskich jest niezgodne z naturą? Powiedziałaś to w jednym ze swoich filmów.
Bunt feminizmu wobec natury to kolejny element, który budzi we mnie raczej politowanie, niż jakąś tam złość czy niechęć. Natura w swoim pierwotnym kształcie jest dość okrutna i bezkompromisowa w swoich celach – to kultura ją ugładza, kształtuje życie społeczne, nasze relacje i świadomość, natomiast nigdy nie jest w stanie zagiąć praw naturalnych (może je tylko naginać). Monogamię zawdzięczamy głównie kulturze – w naszym przypadku etyce chrześcijańskiej – która dba o możliwość zbudowania jakichkolwiek struktur społeczeństwa. W dzikiej anarchii nie jest to możliwe.
Jako feministka naprawdę nie pragnę dzikiej anarchii. Nie chce tylko kultury, która jest patriarchalna.
Aby zbudować społeczeństwo należy usystematyzować łagodzenie konfliktów. Konfliktów natuaralnych popędów, umiejętności i ról oraz celów nadrzędnych natury, takimi jak przetrwanie, z ucywilizowaniem człowieka i wymaganiem od niego umiejętności życia z innymi. Mamy to szczęście, że kobieta i mężczyzna doskonale się uzupełniają: kobiety mają argument intuicji i perswazji w opozycji do męskiego argumentu siły. Mężczyźni mają silniejsze umiejętności przywódcze w opozycji do kobiecego zorganizowania przestrzennego i wielozadaniowości. To oczywiście uproszczenia, każdy jest inny, natomiast statystycznie masy kobiet i mężczyzn różnią się od siebie, nawet jeśli wśród nich znajdują się jednostki wyjątkowe, czyli uzdolnione w każdej dziedzinie.
Czyli w jakiej roli tak naprawdę widzisz kobiety? Bo ja praktycznie w każdej. Także prostytutki, jeśli robi to z własnej woli, a nie jest zmuszana przemocą przez alfonsa.
Nie wiem, czego chce każda jedna kobieta, ale odnoszę wrażenie, że jej najważniejsza rola z biologicznego punktu widzenia jest w mainstreamie marginalizowana. Zadeptanie jej nic nie da – co ma wisieć, nie utonie. Statystycznie kobiety jednak pragną mieć dzieci oraz je wychowywać (!) i mam wrażenie, że żadna systemowa presja na odrzucenie tego w imię innych priorytetów nie może wygrać.
Wcale tego nie odrzucamy. Chcemy tylko wyboru. Czyli tego, żeby nikt nam nie mówił, że mamy tylko rodzić dzieci. Uwierz mi, nie wszystkie kobiety tego chcą. Nie wszystkie też mogą.
To zrozumiałe, natomiast wielodzietne rodziny skarżą się na brak akceptacji ich stylu życia – odwrócenie osi: 5 dzieci? A gumek w kiosku nie było?
Tak, to komentarze zupełnie nie na miejscu. Przejdźmy do pieniędzy. Kobiety na Zachodzie zarabiają wciąż mniej, a Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej podało w tym roku, że kobiety w Polsce zarabiają średnio o 700 zł mniej od mężczyzn. Do tego tylko 8 procent Polek jest na wysokim szczeblu. Uważasz, że to kłamstwo?
Do tej pory jeszcze nikt mi nie pokazał umowy o pracę dwóch osób o identycznych kompetencjach, według których kobieta zarabiałaby mniej. Jeśli tak jest, to ma prawo to zgłosić. Natomiast w praktyce okazuje się, że kobieta na tym samym stanowisku brała mniej nadgodzin lub częściej brała wolne. To musi mieć wpływ na pensję, inaczej byłoby nieuczciwe. To miejska legenda, wynika z niezrozumienia mitu "wage gap": liczy się go na podstawie statystycznych zarobków kobiet i mężczyzn, zwykłej średniej. Nie świadczy to nadal o tym, że jakaś kobieta otrzymuje mniejsze zarobki w stosunku do mężczyzny na tym samym stanowisku.
Sama zarabiałam kiedyś mniej niż koledzy na tym samym stanowisku. A nie chciałabyś, żeby Twoja córka – jesli akurat to sobie wymarzy – miała łatwiejszą drogę do zostania szefem korporacji lub dyrektorem w sektorze uważanym ze "męski"?
No tak, praca na "męskim" stanowisku, to przecież takie wyróżnienie, nie to co na naszych babskich (śmiech).
Słowo „męski” było ironiczne, zawody nie maja płci. To społeczeństwo nadało im tę płeć. A może Twoja córka będzie chciała pracować w stoczni?
Moje podejście jest takie: moja córka nie ma mieć łatwiej, szybciej niż inni pędzić ku wyróżnieniom. Zdolni ludzie tego nie potrzebują. Za to kosztuje to czas i wyrzeczenia, na co nie każdy jest gotów. I ma do tego prawo.
Uważasz, że kobiety, które nie wpisują się w kulturowe wzory płci, powiedzmy, że golą głowy na łyso czy są lesbijkami, są niepełnymi kobietami?
Jak na zaangażowanie feminizmu w propagowanie gender, to pada strasznie dużo pytań o "prawdziwą kobietę”.
„Prawdziwa kobieta” nie istnieje. Każda kobieta jest prawdziwa. Ale Wy, antyfeminiści, często mówicie, jakie te kobiety z krwi i kości powinny być.
Każdy ma jakieś oczekiwania, zależnie od swoich życiowych priorytetów. Dla konserwatysty kobieta, która nie chce mieć dzieci, teoretycznie może nie być żadną kandydatką. Potem się ludzie w sobie zakochują i wiele od siebie uczą, wiele odpuszczają, ale każdy ma jakiś swój ideał.
A jeśli kobieta nie odpuści i włosów nie zapuści?
Sposób noszenia się nie jest tutaj problemem. Problemem jest to, że do wielu takich kobiet nie dociera fakt, że nie zmuszą innych ludzi, by było to dla nich atrakcyjne. A już zwłaszcza mężczyzn. To jest przeważnie przedmiotem największych sporów. Dla wielu mężczyzn jest to wyrzeczenie się atrybutów kobiecych i im to przeszkadza, nie budzi pociągu. W końcu to oni decydują, co im się podoba, nie kobiety.
Czyli kobieta ubiera się dla faceta? Dla niego wygląda? No błagam.
Kobiety mogą się do tego ustosunkować. Uznać czy im to odpowiada, czy nie. Ale wtedy pretensje do otoczenia uważam za bezzasadne. Jest jeszcze druga opcja – może się ubieramy dla innych kobiet, ale mi by się nie chciało. Co nam po komplementach kobiet? Są oczywiście miłe, ale nas interesuje uwaga płci, która nas pociąga i to żaden wstyd. To raczej podświadomość.
Można też chcieć wyglądać dobrze dla siebie. A jakiego świata chciałabyś dla swojej przyszłej córki jako kobiety? Ja chciałabym, żeby była szczęśliwa i żyła zgodnie ze sobą. Była tym, kim chce.
Według mnie bycie kim się chce, to za mało. Można być szczęśliwym tchórzem, szczęśliwym złodziejem – chciałabym, żeby postępowanie słusznie dawało jej radość.
Powiedziałaś raz, że feministki uwielbiają być ofiarami. Prawda, często się skarżymy, ale uważasz, że nie mamy powodu? Abstrahując od tego, że głosować i żyć poza kontrolą ojca czy męża możemy od stosunkowo niedawna, wciąż musimy walczyć o możliwość decydowania o swoim ciele, a w zachodnich krajach nakładają wysoki podatek na podpaski, bo uważają, że to produkt luksusowy. Do tego nie możesz wyjść wieczorem w sukience na ulice, bo słyszysz gwiazdy i sprośne teksty. Według mnie jest o co walczyć.
Chciałabym tylko przypomnieć, że większość mężczyzn również nie mogła głosować.
Ale nie dlatego, że byli mężczyznami. Ale dlatego, że na przykład nie mieli obywatelstwa.
Chłop tak samo nie miał nic do powiedzenia, jak i chłopka. W kontekście władzy mamy obraz tylko nielicznej warstwy wyższej. Ale do meritum. I tu znów mamy o "decydowaniu o swoim ciele". Kobiety mogą o nim decydować zawsze, problem w tym, że feministki bardzo chcą decydować o obcym ciele, które w nich rośnie. Chcą dokonywać wszelkich wyborów bez możliwości zakwestionowania ich słuszności przez otoczenie.
A te nieszczęsne podpaski i tampony?
Podatek na podpaski przeszkadza, natomiast w postulacie o darmowych podpaskach nie widzę nadal poprawienia sytuacji w tej materii. Po prostu zapłacimy za to wszyscy, a nie tylko kobiety używające podpasek.
Będzie to jakaś równość (śmiech). Jeszcze są media, które każą nam być idealne i śliczne.
Media nam nie każą być śliczne - to kobiety chcą być "śliczne", bo słuchają celebrytek, o których mówiłam wyżej. Chcemy się podobać, niektórzy sobie, niektórzy innym, jednak wielu mężczyzn tej sztuczności wcale nie ceni, zdaje sobie sprawę z tej obłudy. Nie wspominając o tym, że według feministek kobiety zachowują się jak podporządkowana masa i robią to, co im ktoś każe. Tymczasem moje wrażenia są inne: kiedy tylko wyrasta się z wieku nastoletniej niepewności siebie, zaczyna się robić to, co się uważa za właściwe. Czyli golisz się, kiedy uważasz, malujesz się, kiedy i jak uważasz. Albo wcale się nie malujesz.
To wcale takie proste nie jest, jesteśmy podatni na media.
Czy naprawdę kobiety są aż tak słabe, że się czują sterroryzowane obrazkiem w telewizji? Mamy tutaj przykład choćby Anji Rubik, bohaterki feministek. Może od niej zaczęłaby się zmiana tego trendu i Rubik przytyje parę kilo, żeby kobiety po drugiej stronie poczuły się lepiej (trochę hiperbolizuję, bez przesady). Kobiety same się represjonują, a jest na świecie tylu fajnych facetów, którzy nas chcą pomimo – a może właśnie za – te 5 kilogramów za dużo.
Chwilę wcześniej powiedziałaś, że kobiety, które chcą wyglądać inaczej, nie będą się podobały mężczyznom. Więc z Twojej logiki chyba wynika, że musimy być śliczne, żeby się podobać.
To co jest promowane jako "śliczne" nie zawsze odpowiada faktycznym męskim gustom - czy anoreksja jest dla nich śliczna? Czy forsowane ostatnio modelki super size są według męskich kryteriów "śliczne"? Poza tym uroda to sprawa skrajnie indywidualna. Większość bardzo zakompleksionych ludzi ma z tego powodu chorą duszę i to jest większym problemem. Nikt nie chce się spotykać z niezadowoloną z siebie marudą, to chyba dość jasne dla obu płci.
A co z mężczyznami? Wielu antyfeministów uważa, że oni też muszą się wpisywać w konkretne role. Nie mogą płakać, uprawiać "damskich" zawodów, muszą być zawsze sini i "męscy". Tez tak myślisz? Silny facet i słaba kobietka, tak powinno być?
No jeśli to nie kobieta ma być kobieca, a nie mężczyzna – męski, to już nie wiem, jak powinno być.
Jak kto chce i jak sobie tylko wymarzy?
Mężczyźni są statystycznie mniej emocjonalni i rzadziej płaczą – w kobietach cały czas hormony ze sobą wojują, ich łzy są bardziej naturalne. Kobiety po prostu przeważnie bardziej się przejmują, a łzy to tylko wentyl bezpieczeństwa. Bo lepiej się rozpłakać, niż zachorować na nerwicę. To nie wynika z narzuconego konspektu – tylko pewne elementy się zdefiniowały same przez pryzmat właśnie częściowo okiełznanych przez nas naturalnych postaw. To są stereotypy – które, jak już wcześniej mówiłam, są bardzo potrzebne i mają w sobie wiele prawdy – natomiast nie sądzę, by nieco słabszy psychicznie mężczyzna poszukiwał podobnej sobie kobiety.
?
Dla równowagi raczej zwiąże się z kimś silnym, jego instynkt przetrwania podpowie mu, by szukał kogoś, kto go uzupełni. Obrażanie się na "słabe kobiety" i "silnych mężczyzn" to doszukiwanie się w tym wartościowania. A zdrowiej jest przyjąć, że tacy jesteśmy i nie oceniać się jako gorszych lub lepszych, bo i tak ostatecznie jesteśmy sobie niezbędni.
Ale ja nie czuję się słaba. Ty czujesz się słabą kobietą?
Czasem tak, czasem nie, zależy od wyzwania. Kiedy jest już po wszystkim okazuje się, że lęk był zupełnie niepotrzebny.
Antyfeminiści mówią czasem, że feministki nie lubią kobiet. Ja i moje znajome feministki je kochamy i myślimy, że jest dokładnie odwrotnie – to Wy je nienawidzicie, bo nie pozwalacie im na życie w pełni. Mylę się?
Czasem tak myślę, że feministki nie bardzo lubią inne kobiety. Bo chcą je zmieniać. Nie lubią tego, jakie są, bo uważają je za gorsze od mężczyzn. Kochają własne grono – grono feministek. I nic w tym złego, każdy szuka sobie podobnych ludzi i z nimi chce przebywać. Natomiast często mam wrażenie, że feministki mają żal o to, że urodziły się kobietami.
Słucham?! Uwielbiam fakt, że jestem kobietą. Ale to nie zmienia faktu, że dostrzegam trudy z tym związane. Chociażby okres co miesiąc. Mordęga.
No, okres to raczej słaba opcja, myślę, że nasi mężczyźni chętnie by z nas ten ciężar zdjęli, gdyby mogli – tak jak wymyślili pralkę, zmywarkę i szereg innych udogodnień (śmiech). Feministkom przeszkadza to, że inne kobiety potrafią cieszyć się z tego, jakie są i na dodatek zrobić z tego dobry użytek, dla siebie i innych. To nie kobiety nie pozwalają im żyć w pełni, tylko feministki chciałyby więcej, niż na co pozwalają im ich indywidualne zdolności. Dlatego szukają winnego. Niech tym winnym bedzie zatem kobiecość.
Kobiecość nie jest niczemu winna. To ona jest raczej ofiarą. My, feministki, chcemy ją odzyskać, czyli mieć ją dla siebie, robić z nią co chcemy.
Oby się to Wam udało, każdej indywidualnie. Na szczęście ja swoją mam zawsze ze sobą.