Threatin to pochodzący z Los Angeles, do tej pory nieznany zespół hard rockowy. Jego lider i jedyny członek oszukał mnóstwo osób. Jered Threatin wykreował siebie na idola podpierając się fikcyjnymi stronami i bazą nieistniejących fanów. Znane kluby w Wielkiej Brytanii pozwoliły mu zorganizować u siebie koncerty, na które nikt nie przyszedł. Teraz mówią o nim wszyscy.
Dziennikarz popkulturowy. Tylko otworzę oczy i już do komputera (i kto by pomyślał, że te miliony godzin spędzonych w internecie, kiedyś się przydadzą?). Zawsze zależy mi na tym, by moje artykuły stały się ciekawą anegdotą w rozmowach ze znajomymi i rozsiadły się na długo w głowie czytelnika. Mój żywioł to popkultura i zjawiska internetowe. Prywatnie: romantyk-pozytywista – jak Wokulski z „Lalki”.
Napisz do mnie:
bartosz.godzinski@natemat.pl
Zwykle, to organizatorzy imprezy coś naściemniają, by ludzie kupowali bilety. Tak było ostatnio z niedoszłym przylotem Arnolda Schwarzeneggera do Polski czy festiwalem Tropical Vibe, który został odwołany dwa tygodnie przed terminem. Teraz to artysta przechytrzył organizatorów i kluby. Tak spektakularnego przekrętu nie było od czasów Milli Vannili.
Iluzja na wykupionych lajkach
Historia Threatin jest równie fascynująca, co przykra. Zespoły pracują latami na swój status, a i tak prawdziwej sławy doświadczają nieliczni. Amerykański muzyk poszedł na skróty i stworzył iluzję "fejmu". Przygotował promocyjne klipy, wytwórnię i agencję, wykupił dużo lajków w mediach społecznościowych, stworzył stronę fanclubu i koszulki. Wszystko to pic na wodę i fotomontaż (dosłownie!).
Dotychczasowa działalność Threatin, którą znajdziemy w sieci, to bzdura, która miała przekonać właścicieli prestiżowych klubów w Europie, do podjęcia zespołu na swoich scenach. Threatin swoją "epicką" trasę zaplanował na początek listopada występował głównie w Wielkiej Brytanii - m.in. w Londynie i w Manchesterze. Sale świeciły pustkami.
Właściciele klubów nabrali się nie tylko na fałszywe strony, ale zaliczki. Londyńskiemu klubowi Underworld z góry wpłacono 780 funtów - pokryło to wynagrodzenie pracowników lokalu. Agent Threatin zapewniał też, że w przedsprzedaży wykupiono już niemal 300 biletów, tymczasem na koncercie nie pojawił się nikt. No prawie nikt.
"Co stało się z 291 biletami, które rzekomo zostały sprzedane w przedsprzedaży? Na koncert przyszły TRZY OSOBY. Proszę więcej nie kłamać w sprawie sprzedanych biletów i nie kontaktować się z nami w sprawie koncertów" – ostrzegał właściciel The Underworld Camden (post z Facebooka został usunięty).
"To bardzo dziwne, że jedyne osoby, które zjawiły się na koncercie były z listy gości zespołu supportującego. Musieliśmy poprosić Threatin, żeby opłacił z góry za wynajem klubu i koszty obsługi zanim ktokolwiek zagrał. Wokalista naburmuszył się i wyciągnął gotówkę, żeby móc zagrać dosłownie dla nikogo (z wyjątkiem tour managera i kilku kolesi z zespołu supportującego, którym było go żal)" – napisała obsługa klubu po koncercie w Bristolu.
Okazało się też, że na nie ma jako takiego zespołu Threatin, bo lider wynajmuje muzyków na koncerty (w połowie zrezygnowali z trasy). Nie do końca oszukał też kluby, bo wpłacał zaliczki na pokrycie kosztów organizacji imprezy. Problem w tym, że nikt się nie zjawiał, a Amerykanin obiecywał tłumy.
Fikcja bliska rzeczywistości
Po fakcie wyszło na jaw, że Threatin nie zagrał wcześniej ani jednego koncertu w Stanach. W internecie są jednak dziwne nagrania z rzekomych występów. Na jednym kamera błąka się w szalejącym tłumie. Prawie nic nie widać, a dźwięk jest zniekształcony. Ma to sprawiać wrażenie nagrania z epicentrum pogo. Drugi filmik przedstawia muzyka, ale nie widać tłumu.
Skąd nieznany zespół z Los Angeles ma aż 38 tysięcy fanów na Facebooku? To kupione lajki, a polubienia należą do fikcyjnych kont. Poniżej znalazłem przykład "psychofanki" kapeli - komentowała każdy post... i to jedyna aktywność w sieci.
Wytwórnia płytowa Superlative Music Recordings, w której nagrywa Threatin, to również firma-krzak. Pod swoimi skrzydłami ma fikcyjne zespoły, których nazwy przypominają te faktycznie istniejące jak Blind Eye Cries (ta prawdziwa to Third Eye Blind) czy Fiona (jak Fiona Apple). Dziennikarz portalu "Metal Sucks" odkrył, że z listy wytwórni zgadza się tylko zespół Damone, który... rozpadł się dekadę temu. I Michael Anthony - były basista Van Halen, który tak naprawdę wydaje w innym labelu.
Również agencja koncertowa StageRight Bookings na pierwszy rzut oka wygląda autentycznie, ale gdy zagłębimy się w ich stronę to zobaczymy, że możemy zabookować fikcyjne zespoły jak np. kolejną kalkę Third Eye Blind czyli tym razem Third Eye! Mało tego - powstał też fikcyjny portal muzyczny - Top Rock Press.
Są tam wywiady skopiowane z innych stron (jak np. rozmowa z basistą Megadeth wzięty z Alternative Nation - nie zmieniono nawet autora!), linki do zewnętrznych recenzji, a towarzystwo znamienitych muzyków i kapel, ma tylko gruntować pozycję Threatin na scenie rockowej.
Tak powstają legendy
Samozwańczy idol Jered Threatin już powoli obrasta kultem. Zwłaszcza, że praktycznie wszystko z nim związane znajdziemy w internecie. Możemy posłuchać jego muzyki na Spotify, w tym debiutanckiego albumu "Breaking the World". Początkowo miał dosłownie kilkanaście odtworzeń, a w chwili obecnej liczba słuchaczy przekroczyła trzy i pół tysiąca.
Jego teledysk do piosenki "Living is Dying" ma już milion wyświetleń (teraz trudno ocenić ile zostało kupionych) i trąci myszką. Jered gra w nim sam na wszystkich instrumentach, co już wygląda podejrzanie jak na rzekomy zespół. Efekty wizualne przywodzą na myśl dokonania komputerów z końcówki XX wieku. Na pierwszy rzut oka można pomyśleć, że to hołd dla starych metalowych klipów. Wystarczy jednak tego posłuchać, by czar prysł.
Historia wokół Threatin to pieczołowicie przygotowywana bajka z niezaplanowanym morałem. Muzyk tworzył ją latami i nie ukrywajmy - plan się połowicznie powiódł. Co prawda na jego koncerty prawie nikt nie przyszedł, ale teraz piszą o nim nie tylko branżowe, ale i mainstreamowe media na całym świecie. Może się też poszczycić trasą po Europie.
Jered Threatin to mitoman, który ma szansę stać się dla muzyki tym, kim Tommy Wiseau i jego "The Room" są dla przemysłu filmowego. Legendą, która oparła się nie na wątpliwej jakości twórczości, ale przede wszystkim na nieprawdopodobnej otoczce.
Jeśli kiedyś powstanie o nim dokument, jego fabuła będzie doskonałym przeciwieństwem oscarowego "Sugar Mana": od zmyślonego bohatera, do zera... osób na koncertach.