Młody podróżnik i misjonarz, Amerykanin John Chau, postanowił odwiedzić i nawrócić plemię, które od blisko 60 tysięcy lat żyje w izolacji na jednej z indyjskich wysp. Nie udało się, Sentinelczycy go zabili. Na Ziemi jest ponad 100 plemion, które nie mają kontaktu ze światem zewnętrznym. Dlaczego my, dzieci cywilizacji, zawracamy im głowę?
Ludziom żyjącym w krajach pierwszego świata nie mieści się w głowach, że ktoś z własnej woli decyduje się na życie z dala od cywilizacji. Myślimy wtedy, że to na pewno dlatego, że nikt do nich nie dotarł i nie pokazał smartfonów. I że z pewnością wiodą smutne i trudne życie oraz tylko czekają na wyzwolenie przez „białego człowieka”.
Prawda jest jednak taka, że to podejście nie tylko ignoranckie, ale i kolonialne. Historia nauczyła nas, że tubylcze ludy wcale nie były wdzięczne za najechanie ich i pokazanie zachodniego stylu życia („Pocahontas” niestety kłamie, bo tak różowo nie było). Kończyło się to albo rzezią, albo śmiercią tubylców z powodu chorób, na które nie byli odporni. Albo końcem jakiejś społeczności, albo wprowadzeniem kolonialnych rządów i zrobieniem z mieszkańców niewolników.
Zresztą rdzenni Amerykanie do dziś muszą walczyć o swoje podstawowe prawa, a Innuici w Kanadzie, którzy również zostali zepchnięci na margines społeczeństwa, mają najwyższy odsetek samobójstw w tym kraju. A przecież to ludzie, którym – zgodnie chociażby z dziecięcą zasadą „kto pierwszy ten lepszy” – odebrano własną ziemię. Tylko dlatego, że dla zachodniego człowieka byli „dzicy”.
W samej brazylijskiej części Amazonii może mieszkać co najmniej 77 plemion (n.in. Kawahiva), z których większość nie ma kontaktu ze światem zewnętrznym.
Inne takie plemiona to między innymi: Indianie Tagaeri i Taromenane z ludu Huaorani, kolumbijskie plemię Carabayo czy Indianie Toromona w Boliwii, a także lud Mascho-Piro w Peru. O żadnym z nich nie wiadomo wiele.
Najbardziej znani są jednak właśnie Sentinelczycy.
Izolacja
Otoczony rafą koralową Sentinel Północny, jedna z wysp archipelagu Andamanów w Zatoce Bengalskiej, należy do terytorium Indii – Andamany i Nikobary, jednak jego mieszkańcy nie są kłopotani przez władze. Indie ustaliły bowiem, że nie będą ingerować w życie społeczności ani dążyć do kontaktu. Ba, zakazały nawet tego innym i utworzyły wokół wyspy 3-milową strefę ochronną.
Ma to duże znaczenie, ponieważ mieszkańcy Sentinelu Północnego żyją na tej wyspie tak samo od blisko 60 tysięcy lat. Łowią ryby i kraby, polują i zbierają rośliny oraz zioła, a także konstruują prymitywne łodzie (chociaż nigdzie nimi nie wypływają z powodu rafy). Gdzieniegdzie pojawiały się plotki, że są kanibalami, ale badacze odrzucili tę teorię.
Izolacja jest ważna także dlatego, że Sentinelczycy – którzy posługują się językiem sentinelskim – nie są odporni na zewnętrzne choroby, takie jak grypa czy odra. Jak informuje organizacja Survival International, osoba z zewnątrz może przynieść ze sobą na wyspę patogeny, a te mogą wymazać z powierzchni ziemi nawet całe plemię.
Populacja Sentinelczyków nie jest zresztą znana. Szacuje się, że może być ich od 15 do 500. Nieznane są też ich kultura i religia, co sprawia, że to jedno z najbardziej tajemniczych plemion na Ziemi (wyspę odkrył Brytyjczyk John Ritchie w XVIII wieku).
Wiadomo jednak tyle, że nie są oni gościnni i nie lubią żadnych intruzów.
Wstęp wzbroniony
Wszystkie próby kontaktu zawsze kończyły się źle, czy to dla jednej strony, czy dla drugiej. Na przykład w 1880 roku, kiedy Brytyjczycy zainteresowali się wyspą i, zirytowani niechęcią ze strony Sentinelczyków, porwali sześć osób: starszego mężczyznę, kobietę i czworo dzieci.
Ta pierwsza dwójka zmarła od razu po przybyciu do indyjskiego portu, przetrwały jednak dzieci, które Brytyjczycy postanowili przekupić prezentami i zwrócić rodzinom w nadziei, że wydepcze do drogę do wspólnej przyszłości.
Tak się jednak nie stało. Dzieci wróciły na wyspę, ale Sentinelczycy wcale nie potraktowali ich przyjaźnie. Możemy się chyba domyślać dlaczego. Nie dość, że stracili członków plemienia, to jeszcze zabrano im potomstwo.
Później bronili się bardziej.
W 1974 r. tubylcy odstraszyli strzałami i dzidami ekipę „National Geographic”, która chciała nakręcić o nich film. Nie pomogły prezenty (chociaż załoga statku komentowała potem, że wyspiarze wzięli z plaży kokosy i aluminiową kuchenkę) – jeden z tubylców trafił szefa ekipy filmowej dzidą w udo, po czym zaczął krzyczeć z radości. To zniechęciło „zewnętrznych” do robienia o Sentinelczykach filmów.
Z kolei pięć lat później wystraszyli oni załogę statku Primrose, który utknął niedaleko wysypy. Po kilku dniach około 50 uzbrojonych tubylców zaczęło grozić osobom na pokładzie atakiem, a kapitanowi udało się w końcu sprowadzić helikopterem pomoc. Wrak Primrose nadal stoi przy brzegu.
W 2006 roku spotkanie z tubylcami miało jednak znacznie bardziej tragiczny przebieg. Dwóch indyjskich rybaków nielegalnie łowiło kraby u wybrzeża Północnego Sentinelu i ignorowało ostrzeżenia przepływających obok nich łodzi. W środku nocy obluzowała się kotwica i łódź rybacka podpłynęła blisko plaży. Sentinelczycy zabili mężczyzn i zniszczyli łódź, a ich ciała znaleziono trzy dni później.
Tylko raz spotkanie z nieznajomymi nie zakończyło się atakiem. W 1991 r. do brzegu podpłynęli indyjscy badacze z kokosami w darze. Tubylcy uciekli i wystrzelili jedynie kilka strzał bez grotów.
Być jak Jezus
Historia spotkań Sentinelczyków z ludźmi z zewnątrz nie odstraszyła Johna Chau. Kilka dni temu 27-letni amerykański podróżnik i chrześcijański misjonarz z organizacji All Nations zapłacił miejscowym rybakom, aby ci nielegalnie przewieźli go na Północny Sentinel. W Andamanie i Nikobarze był już wcześniej, jednak jego celem było spotkanie z tubylcami.
Dlaczego Chaua tam ciągnęło? Chciał i przeżyć podróż życia, i nawracać Sentinelczyków. W 2014 r. w wywiadzie z portalem Outbound Collective wyznał, że jego inspiracjami są wiktoriański podróżnik i krzewiciel chrześcijaństwa David Levingston a także … Jezus. W podróży do Sentinelu Północnego miał przy sobie Biblię.
Jego podróż skończyła się jednak tak samo, jak „wizyty” na wyspie jego poprzedników. Pierwszego dnia rybacy dopłynęli w pobliże wyspy, a ostatnią odległość Chau przebył sam w kajaku. Przy sobie oprócz Biblii miał prezenty dla Sentinelczyków, m.in. małą piłkę nożną, linę rybacką i nożyczki.
Amerykanin próbował porozumieć się z mieszkańcami, ale ci po chwili wpadli w gniew i zaczęli do niego strzelać z łuków. W swoich notatkach Chau napisał potem, że jedna ze strzał przebiła Biblię.
Podróżnik wrócił do łodzi i powiosłował na brzeg następnej nocy. Nigdy już nie wrócił. Rybacy, którzy przewieźli Amerykanina na wyspę – zostali już oni aresztowani za złamanie zakazu – relacjonowali, że kilkoro Sentinelczyków założyło mu pętlę na szyję i zaciągnęło w głąb lądu.
Przestraszeni Hindusi uciekli i podpłynęli do wyspy na bezpieczną odległość następnego ranka. Zobaczyli wtedy, że tubylcy zostawili jego martwe ciało na plaży.
My, dzikusy
Internet jest podzielony w sprawie Johna Chaua. Większość stoi po stronie Amerykanina, który stał się ofiarą „dzikusów”, niektórzy oburzają, że nie zostają oni osądzeni (nie podlegają oni indyjskiemu prawu). Jego przyjaciel napisał nawet na Facebooku, że mężczyzna zmarł „męczeńską śmiercią”.
Inni zauważają jednak drugą stronę medalu. Mężczyzna nie tylko złamał wyraźny zakaz, ale również wykazał się niewiarygodną ignorancją i butą. Sentinelczycy nie mogliby bowiem chyba już wyraźniej pokazać, że nie życzą sobie kontaktów z nikim z zewnątrz. Czy naprawdę myślał, że uda mu się zaprzyjaźnić z tubylcami i zapoznać ich z Jezusem?
Historia Chau jest tragiczna. Ale podobnie, jak jego poprzednicy zapomniał on, że plemiona żyjące z dala od cywilizacji to relikty przeszłości i ostatni prawdziwie wolni ludzie na Ziemi. Przynależą oni bardziej do natury niż do kultury (a tą jest cywilizacja) i tak samo jak naturze powinna przysługiwać im specjalna ochrona, o co apelowała m.in. stacja BBC w filmie o Kawahiva. Spoczywa ona właśnie na barkach „zewnętrznych”.
A takie ludy są coraz bardziej zagrożone. Poszukiwacze złota, gangi narkotykowe, koncerny, drwale czy w końcu turyści coraz częściej zapuszczają się w rejony, gdzie są rezerwaty dla dzikich plemion. Problem z turystami jest m.in. w Peru, gdzie członkowie plemienia Mascho-Piro kilkakrotnie zaatakowali z łuków ludzi.
Antropolodzy i podróżnicy podkreślają jednak, że za tą wrogością tubylców stoi zwykły strach. Helikoptery, samoloty, statki, kamery, aparaty fotograficzne, piły – to wszystko przeraża ludzi, którzy nie znają niczego innego poza swoją ziemią. Nie postrzegają oni też świata przez pryzmat cywilizacyjnych norm i reagują instynktownie – bronią się i atakują wrogów. To ludzie cywilizacji są dla nich dzikusami.
Ludźmi kieruje zwykle ciekawość. To, co nieznane zawsze fascynuje, a obecność gdzieś na świecie zupełnie dzikiego plemienia jest niewiarygodnie ekscytująca. Jednak w tym wypadku powinniśmy tę ciekawość okiełznać i zostawić po prostu ich w spokoju.
Nie zniszczmy Ziemi do ostatka. Zostawmy coś nietkniętego.