Już teraz na darmowe lekcje języka polskiego przychodzi tyle osób, że trzeba tworzyć dodatkowe grupy. Problem jak i za co na szczęście został rozwiązany błyskawicznie, dzięki pomocy tych, którym los migrantów w Polsce nie jest obojętny. Prowadząca te lekcje wie, że za chwilę na zajęcia zgłosi się prawdziwy tłum. Tak było, gdy wybuchła wojna w Donbasie. Tego samego można się spodziewać teraz, gdy zaczął się nowy konflikt między Rosją a Ukrainą.
Dziennikarz zajmujący się tematyką społeczną, polityczną i kryminalną. Autor podcastów z serii "Morderstwo (nie)doskonałe". Wydawca strony głównej naTemat.pl.
Anna Dąbrowska stoi na czele stowarzyszenia Homo Faber (łac. – człowiek rzemieślnik, człowiek pracujący), którego cele to m.in. zwalczanie dyskryminacji i praca na rzecz integracji. A nie ma mowy o jakiejkolwiek integracji migrantów przyjeżdżających do Polski, jeśli nie znają oni naszego języka.
Homo Faber od 2010 r. prowadzi w Lublinie darmowe lekcje języka polskiego dla migrantów. Na zajęcia w środę przyszło tak wiele osób, że nie można było zorganizować aż tak dużej grupy. Aby przyjąć wszystkich, potrzebne były pieniądze. W piątek rano pojawiła się optymistyczna wiadomość: pomoc nadeszła – da się zorganizować jeszcze jedną grupę. I nie tylko.
Ale wcześniej był pełen żalu czwartkowy post szefowej Homo Faber – że czasem jest jej wstyd za nasz kraj, że speców od migracji mamy w Polsce wielu, ale ci są zazwyczaj od mówienia, a nie od działania, że każdy migrant to konkretny człowiek, a nie figura retoryczna w debacie...
Dlaczego jest Pani czasem wstyd za Polskę?
Wstydzę się, ponieważ nie tak Polska powinna traktować przybywających do nas migrantów. Bo to nie w odpowiedzialności organizacji pozarządowych, a przynajmniej nie wyłącznie w ich odpowiedzialności, powinno spoczywać zapewnienie im podstawowej pomocy.
Pozostawianie ich bez pomocy jest zwyczajnie nie fair. Przecież Polska wręcz zachęca migrantów do tego, żeby tu przyjeżdżali. Polscy pracodawcy z wyciągniętymi rękami czekają na cudzoziemców i cudzoziemki, głównie zza naszej wschodniej granicy, aby zasilili nasz rynek pracy. Polskie uczelnie robią wiele, by młodzi ludzie z innych krajów przyjeżdżali tu studiować i zostawiać swoje pieniądze. Część uczelni wręcz przestałaby istnieć, gdyby nie cudzoziemscy studenci.
Tymczasem żeby ubiegać się o status pobytowy w Polsce trzeba wykazać się znajomością języka polskiego. A władze niewiele robią, by migrantom pomóc w nauce naszego języka.
Naprawdę Polska tak zachęca obcokrajowców do przyjazdu do nas? Myślałem, że bardziej zniechęca – choćby tym, jak Ukraińcy bywają traktowali na granicy lub straszeniem uchodźcami w prawicowych mediach.
Polskie władze migrantów traktują niezwykle przedmiotowo. Znam wiele przykrych historii choćby z przejść granicznych. One dowodzą tego, że dla naszych władz jest to po prostu siła robocza – teraz są potrzebni, ale nie chcemy, żeby tutaj mieszkali i gdy nie będą potrzebni, to ich wyprosimy.
Tymczasem z naszych obserwacji wynika, że znaczna większość tych osób miałaby ochotę zostać w Polsce. I tylko od nas zależy, czy będziemy mieli w miarę zintegrowane i spokojne społeczeństwo, a do tego przede wszystkim potrzebna jest znajomość języka, czy też będziemy mieli to, czym straszą prawicowe media, czyli właśnie płonące, migranckie dzielnice. Żeby ci migranci nie tworzyli gett, trzeba ich dobrze przyjąć, zaopiekować się nimi i wziąć za nich odpowiedzialność.
Kim są ci ludzie, którzy przychodzą na wasze lekcje języka polskiego?
To są Ukraińcy, Białorusini, jest kilka osób z Armenii czy Kazachstanu. Ukraińców jest zdecydowanie najwięcej i wiem, że wkrótce ich przybędzie. Najnowszy konflikt na Morzu Azowskim bez wątpienia sprawi, że jeszcze więcej Ukraińców obierze kierunek zachodni.
To jest specyfika Lublina ze względu na bliskość granicy, że są to właściwie wyłącznie osoby z krajów dawnego Związku Radzieckiego?
Jeśli chodzi o Ukraińców i Białorusinów, to wiem, że taka jest tendencja ogólnopolska. To, co dostrzegamy przez te 8 lat uczenia języka polskiego, to fakt, że zmienia się wiek uczących się polskiego.
Gdy zaczynaliśmy w 2010 r., byli to głównie ukraińscy studenci. Od 2014 r., od wybuchu wojny w Donbasie, w 90 proc. są to osoby nieco starsze, już po studiach, wychowujący tutaj dzieci. Częściej mówią też, że wiążą swoją przyszłość z Polską.
Czyli osoby z krajów takich jak Syria, Afganistan czy też Indie raczej na wasz kurs nie przychodzą?
Zdarzają się pojedyncze osoby.
Bo takich osób w Lublinie nie ma, czy też one po prostu nie są zainteresowane nauką polskiego i integrowaniem się z Polakami?
Wcześniej, kiedy mieliśmy tutaj ośrodek dla cudzoziemców, w naszych zajęciach uczestniczyły też osoby, które dostały jakiś statut pobytowy w naszym kraju. Wtedy, w ramach programu integracyjnego, były wysyłane przez Miejski Ośrodek Pomocy Rodzinie do nas na zajęcia.
Czyli trochę inaczej niż Ukraińcy, którzy przychodzą bez "wysyłania".
Oni też chcieli się nauczyć polskiego, tylko najwyraźniej potrzebowali pomocy w odnalezieniu miejsca, gdzie mogliby się uczyć. Jak już ktoś im wskazał, że mogą przyjść do nas, to byli zadowoleni.
Co istotne – to, co organizujemy, to nie są wyłącznie same lekcje polskiego. To jest też nauka Polski i Lublina. Oczywiście po polsku. Uczymy języka, ale i opowiadamy o historii tego kraju i miasta, do którego trafili, o jego specyfice. Chodzimy na spacery. Robimy wszystko, by poczuli się mieszkańcami Lublina.
I oni faktycznie czują się pełnoprawnymi mieszkańcami miasta?
Opowiem taką historię. 11 listopada, w 100-lecie niepodległości Polski, zrobiliśmy takie spotkanie polsko-cudzoziemskie. Było ponad sto osób – połowa to obcokrajowcy, połowa Polacy, którzy przyszli z ciekawości, co to za nowi mieszkańcy. Opowiadaliśmy o tym, jak się obchodzi tak ważne święta jak Dzień Niepodległości u nas i jak w państwach tych migrantów, którzy do nas przyjechali.
Osoby, które mieszkają tu już dłużej, powiedziały coś, co zabrzmiało w sumie smutno – że poczuły, iż po raz pierwszy Polacy zaprosili je do wspólnego świętowania. Powiedziały to z żalem, bo przyznały, że od dawna czują się tu zadomowione. Że czują, iż to jest ich miejsce.
Traktowani są tak, jakby to było ich miejsce?
Z moich obserwacji wynika, że Ukraińcy mieszkający tutaj są zazwyczaj bardzo grzeczni, co czasem łamie mi serce. Niejednokrotnie powinni się postawić, pójść na policję i zgłosić zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa. Wtedy te policyjne statystyki dotyczące przestępstw z nienawiści byłyby prawdziwsze.
Uznają może, że z każdą nieprzyjazną odzywką nie będą biegać na policję?
Ale oni często nie zgłaszają nawet pobicia. Mówią: "a po co?", "a co ja tam powiem?", "a kogo tam zastanę?".
Prawda jest taka, że oni do nas przywożą swój obraz świata przywieziony z domu. Wiedzą, że u nich policja działa fatalnie i są przekonani, że i do polskiej policji nie ma co podchodzić z zaufaniem. My z tym próbujemy walczyć, pokazać, że Polska to jest jednak inny kraj.
A przecież nieodległy. Mają prawo sądzić, że u nas jest podobnie jak u nich.
I często tak myślą, szczególnie ci Ukraińcy z zachodniej części kraju. Im się wydaje, że Polska to nie zagranica, no bo przecież przez wiele lat tworzyliśmy jedno państwo, mamy mniej więcej wspólne dziedzictwo, kulturę, podobny język. Że jesteśmy w wielu kwestiach podobni do siebie.
Ten mit szybko jest weryfikowany zaraz po przyjeździe. W bardzo wielu kwestiach jednak nie jesteśmy do siebie podobni. A już pod względem instytucjonalnym w szczególności.
Tym trudniej im załatwić jakąkolwiek urzędową sprawę.
Mój mąż jest nauczycielem akademickim i ma wielu ukraińskich studentów. Zdarza się często, że na początku roku przychodzą do niego rodzice tych studentów i pytają go, ile będzie kosztowało zdanie egzaminu. On im odpowiada, że nic nie będzie kosztowało. "No jak to?!" – dopytują. "No tak – egzaminy zdaje się na podstawie wiedzy, a nie za łapówkę" – wyjaśnia. I niby już rozumieją, ale na koniec rozmowy znów wraca: "No dobra, dobra. To ile tak naprawdę?".
Napisała Pani w czwartek, w pełnym żalu poście, że nie ma środków na naukę polskiego dla obcokrajowców: "nie, nie możemy tego zrobić wolontariacko. Za dużo rzeczy robimy bez kasy". Dlaczego tak się dzieje?
Organizacje pozarządowe w całej Polsce od wielu lat apelowały do polityków, żeby na serio zajęli się problemem. Żeby skończyć z myśleniem, że NGO-sy z pieniędzy z UE zajmą się migrantami i władza już nie musi się tym za bardzo przejmować.
W 2016 r. temat się upolitycznił i to w najgorszy możliwy sposób. Zaczęło się straszenie migrantami. A za straszeniem poszły konkretne działania rządu. Wcześniej pieniądze z Funduszu Azylu, Migracji i Integracji dzielone były w otwartym konkursie ofert organizowanym przez MSWiA. Teraz środkami dysponują wojewodowie.
W Lublinie wojewoda w skandaliczny sposób wypowiada się i na temat Ukraińców przyjeżdżających do nas, i na temat mniejszości ukraińskiej w naszym kraju. Uznaliśmy wobec tego, że to go dyskwalifikuje jako partnera do współpracy i w ogóle nie wystartowaliśmy w konkursie. Wojewoda zaś środki na naukę języka polskiego dla obcokrajowców przekazał Katolickiemu Uniwersytetowi Lubelskiemu.
Efekt jest taki, że organizacje pozarządowe w wielu kwestiach wyręczają państwo, robiąc coś za darmo. My w Lublinie prowadzimy choćby punkt pomocowy dla osób, które doświadczyły dyskryminacji. Wkrótce wystartujemy z programem pomocy prawnej dla imigrantów, którzy doświadczają nierównego traktowania na rynku pracy.
Na szczęście mamy dobre relacje z Urzędem Miasta i wiele się udaje zrobić we współpracy z samorządem, choć ten przecież nie ma w swoich zadaniach kwestii związanych z cudzoziemcami. Parę lat temu udało nam się wspólnie uruchomić punkt obsługi cudzoziemców w tym samym miejscu, w którym jest punkt obsługi wszystkich mieszkańców.
Jak to się stało, że problem stworzenia nowej grupy na kursie języka polskiego został rozwiązany tak szybko?
Widać jest dobroć w narodzie. I w polskim, i w ukraińskim. Widzimy, kto wpłacał pieniądze i wiemy, że pomogli i Polacy, i Ukraińcy. Stała się wielka rzecz.